Jakiś czas temu pisałam o tym kociaku. Przez kilka miesięcy próbowałam go jakoś oswoić. Mijały miesiące - postępy były tylko takie, że dał się od czasu do czasu głaskać. Więc generalnie odpuściłam, tym bardziej, że po odejściu mojej ukochanej kotki nie chciałam mieć kota. Ale przyszły mrozy i stwierdziłam, że zgarnę kota do domu, żeby jakoś ten najzimniejszy czas przetrwał, tym bardziej, że widziałam, że pojawił się u niego koci katar. I jakoś udało się go złapać do domu. Wpakowałam go do swojego pokoju.Oczywiście kot przerażony siedział za łóżkiem cały czas. Próbowałam go jakoś przekonać, że będzie ok,ale nie wiele to dało. Więc w sumie wyszłam z założenia, że może dobrze, bo przecież to ma być tylko na chwilę, że się nie przywiążę przynajmniej do niego. Zabrałam go do weta, dostał leki na kk, których podawanie było koszmarem. Ale jakoś poszło. Kot zaczął czuć się lepiej i on sam się zmienił. Wyszedł z za firanki, zaczął normalnie jeść, dawał się pogłaskać. Cały czas jednak miałam w głowie- nie przywiązuj się - nie chcesz mieć kota. Ale jak za zawsze byłam kociarą, więc jak się nie przywiązać do kota,który nagle wpada na łóżko i szuka sposobu żeby się jakoś przytulić? Wystarczy tylko żeby łapka dotykała jakieś części mnie i już jest ok.
Jak nie pokochać kota, który wita cię zaraz jak wchodzisz do pokoju? No jak nie pokochać takiego stworka?
I tym oto sposobem zostałam opiekunką kota.Kot jest stary - ma ok 10 lat.Obiecałam mu, że teraz będzie lepiej, że nie będzie się musiał bać na polu. I czuję, że go zawiodłam. Czuję, że znowu los daje mi w twarz. Bo miało być dobrze.
Jednak zaraz po zakończeniu kuracji na kk,zaczął znowu chorować. Wtedy poszam z nim na dokładne badania. I test na białaczkę wyszedł niestety pozytywny. Teoretycznie wyniki krwi wyszły dobre. Z USG wyszło, że ma trochę pogrubione jelita, oraz pod sercem minimalną ilość płynu. Dostał leki na podniesienie odporności. Ale nie minął tydzień i wylądowałam z nim na niedzielnym dyżurze, bo kot zwymiotował i widać było, że bardzo go boli brzuch i do tego ciężko oddycha. Znowu badani krwi, USG i prześwietlenie. Badania w miarę poza tym, że na RTG widać, że coś mu "utknęło". Czy to kłaki czy żwirek nie wiadomo. Dostał steryd, jakieś dodatkowe leki i do picia parafinę. Po kilku dniach wszystko minęło. Tylko kot znowu przestał się do mnie zbliżać. Minął tydzień i znowu złapał paskudny katar - znowu wet, znowu leki. W poniedziałek byliśmy na kontroli niby ok. A dzisiaj znowu wymioty, ból brzucha. Byle przetrwać noc a jutro muszę znowu wyrwać się z pracy i jechać do weta. I ten paraliżujący strach.
I piszę to wszystko bo muszę się po protu wyżalić. Jestem zmęczona psychicznie i fizycznie. Każda wizyta u weta kosztuje mnie bardzo dużo nerwów. Jeszcze jak widzę, to przerażenie kota to już mnie to dobija całkowicie. Obiecałam mu że u mnie będzie mu lepiej, a z jego perspektywy to jest gorzej niż było. Ciągłe męczenie lekami,wizytami. Czasem sobie myślę, że może lepiej było go zostawić w spokoju i byłby szczęśliwszy. Rok temu o tej porze walczyłam o moją kotkę, a teraz znowu muszę walczyć o niego. Dlaczego nie może być chociaż na chwilę dobrze? Pogodziłam się, że musiałam odwołać wszystkie swoja plany wyjazdowe i wakacje, pogodziłam się, że mój nowy nowy dywan jest zarzygany i zasikany. Ale nie mogę się pogodzić z tym, że znowu muszę walczyć o kota.
Jak czytam te wasze wątki to zastanawiam się jak Wy dajecie sobie z tym wszystkim radę. Nie wiem - ja bym chyba nie była w stanie. No i to na tyle mojego użalania się, ale po prostu musiałam, bo mnie to przerasta w a domu każdy już słuchać nie może o tym, że znowu się martwię o kota.