Zaczęło się o 4 nad ranem – Mopik zaczął rzygać i to dopadło go tak nagle, że obrzygał kocyk na którym spał. Ale tylko samą pianą. Dziwne. Potem jeszcze troszkę go męczyło i rzygnął tak ze dwa razy. Wstałem, posprzątałem. Przy okazji obudził się Kropek i jak to on, zaczął łazić i kwęczeć, takie „…łeeeE!” co chwilkę. Co znaczy „nudzi mi się, zajmijcie się mną!”. A że to nie dał efektu, zaczął obdrapywać szafę w sypialni. Pogoniłem. Kwęczy i zaczyna obdrapywać drzwi wejściowe. A robi to tak po psiemu – robi słupka i obiema łapami „kopie” w drzwi, wprawiając je w taki rezonsans, że echo idzie i pewnie słychać go na całym korytarzu. Wstałem, dałem jeść, pogłaskałem, ucichł. Wracam do łóżka. Mopik uwala się obok nas i mruczy rozkosznie i głośno, co jest fajne ale wiem jak to się skończy – wejdzie w fazę lizania, czyli będzie lizał wszystko co mu się pod mordę nawinie. I faktycznie. Zaczyna lizać to, co stoi na szafce nocnej. Pacam po ogonie, raz i drugi – pomogło, bo obraził się i sobie poszedł. 4.30, próbuję zasnąć. Ale nie, bo „…łeeeE!”, „łeeeE!”… Po chwili drapanie w szafę. Noż cholera. Wstaję, chwytam kapeć w rękę. Kropek rozumie aluzje i daje dyla. Wracam do łóżka. Kropek kwęczy i po chwili obdrapuje drzwi wejściowe. Wstaję, pacam go kapciem po tyłku (delikatnie, żeby tylko pojął aluzję), stawiam pod drzwiami drugą kuwetę, żeby nie miał jak drapać. Wracam do łóżka. Mopik też i liże poduszkę. Klnę, pacam go po ogonie, idzie sobie. Próbuję zasnąć. „…ŁeeE!”, „…łeeeE!”. Zamykam Kropka w łazience, wracam wdeptuję w koci rzyg, którego wcześniej nie dostrzegłem. Sprzątam, myję stopę, wracam do łóżka. Kropek kwęczy i drapie w drzwi łazienki ale mam to gdzieś. Sen odszedł. Czytam. Przysypiam w końcu o 5.15 (pamiętam jak zerkam na zegarek). Budzik dzwoni o 5.25. Wstaję. W kuchni Mopik naszczał w najgorszym możliwym miejscu – czyli na stojące szafki i to nie w jednym miejscu a idąc wzdłuż nich.
Sprzątanie tego to jakieś 10 minut, skromnie licząc plus piękne utrudnienie w porannej krzątaninie. Mierzę mu poziom cukru i jest zaskakująco niski (co akurat jest dobrą wieścią) – na tyle, że aż nie podaję mu porannej dawki insuliny, żeby nie wpadł w hipoglikemię (niedocukrzenie -> śpiączka -> śmierć), co jednak zawsze daje ryzyko, że popadnie w bardzo niebezpieczną kwasicę ketonową, bo tak reaguje organizm cukrzyka na nagły brak insuliny. No ale co mam zrobić, hipoglikemia przy takim cukrze jest niemal pewna, kwasica tylko prawdopodobna. Apetyt miał niezły, nie wyrzygał tego co zjadł rano (przynajmniej do czasu aż wyszedłem do pracy). Wieczorem pewnie glukoza poszybuje wysoko w efekcie...
Czasem są dni, że myślę sobie, że dom bez kotów byłby wprawdzie bardzo cichy i smutny… ale… ale ileż miałbym czasu i mniej stresów.
Chyba faktycznie kupię SOBIE tę obróżkę antystresową. Albo dwie.