Nie mogłam się zebrać do napisania tego postu.
Ogólnie, tfutfu, było nieźle - w piątek do domu pojechał Mahoń, jego Pan jest zachwycony. W środę Lelcia, dociera się grubiutkim nowym braciszkiem
W międzyczasie Wielki Rudy Łeb zaczął się ślinić i być niewyraźny - o ile kot-pod-łóżkiem bywa wyraźny
. Pierwsza wizyta u weta pokazała maskarę w paszczy i zaowocowała zaleceniem powtórzenia badań krwi i sanacji jamy ustnej, z podejrzeniem plazmocytarnego w tle. Z uwagi na obsługowość
dostał convenię i tolfę doraźnie.
W czasie drugiej wizyty, na badania krwi, trafiliśmy na weta, który go kastrował i zaglądał do paszczy niespełna miesiąc temu. Zdziwił się mocno i zajrzał ponownie. Po lekach obrzęk znikł i było widać trochę więcej.
Nie będzie sanacji. Rudy Łeb ma nieoperacyjny nowotwór oblewający żuchwę i sięgający w głąb krtani. Narósł błyskawicznie, miesiąc temu nie było widocznego niczego niepokojącego a był obejrzany na wszystkie strony na śpiocha. Dostał leki objawowe, steryd i theranecron, jest nadzieja że theranecron obkurczy i spowolni wzrost nowotworu. W przyszłym tygodniu kontrola. W domu uważna obserwacja, bo oprócz objawów bólowych muszę wypatrywać ewentualnych objawów duszności, gdyby, narośl blokowała krtań.
Nie tak miało być
. Rudy wg karmiciela miał iść do adopcji, a gdy wyzdrowiał i pokazał rogi miał wracać na wiosnę na działki i tam sobie buszować jak król. Tak mi przykro, Rudy