Nic nie wysmażyłam...
Wyszłam wczoraj z domu o 9 z Łukaszem... mieliśmy Walentynki zaległe świętować, ale najpierw IKEA.... potem apteka, potem jeszcze LeroyMerlin
No i wszystko super, jedziemy sobie tramwajem... a tu, o zgrozo, jak zwykle coś... tramwaj się zapalił... więc wysiadka, bo następny którym jechalismy nie ma jak przejechać, no i z wioski przedmieść Zgierza, pieszo doszliśmy do samej Łodzi.... przy okazji przewróciłam się bo ślisko na chodnikach jak cholera... wpadłam centralnie do kałuży, więc cała przemoczona szłam... w butach mi woda chlupała... spodnie mokre, a płaszcz ociekający, do domu nie ma jak wrocić, to idziemy do tej Łodzi... potem już było super mega i przyjemnie....
a dziś skutki tej wyprawy odczuwam, bo mi się stopy przez to chlupanie odparzyły i chodzić nie mogę
fotki będą dziś, wczoraj już nie dałam rady
A co do ryby, nie znoszę mieć głowy i ogona na talerzu, więc wyrzucam, ot i cała historia