» Pon lis 21, 2016 22:18
Re: Ragilian, czyli czułe ragdoll show. Florcia została mamą
Pojechaliśmy w niedzielę do Łazienek. To mój ulubiony park. Niezależnie od pory roku, zawsze jest tam pięknie. Nawet, jak nie jest spokojnie, ze względu na mrowie ludzi. Wiele rodzin ma już taką tradycję, żeby w dzień świąteczny pójść na spacer do Łazienek. Bywam tam tylko od czasu do czasu, bo po prostu mieszkam za daleko, na skrajnych peryferiach Warszawy. Zielona Białołęka przypomina bardziej wieś, niż stolicę. Łatwiej tu spotkać krowę, pasącą się na łące, niż znaleźć na przykład sklep papierniczy. Ma to wiele dobrych stron, ale ogromnym minusem jest znaczna odległość od centrum.
Czas pędzi tak gwałtownie, że nawet nie spostrzegłam, jak wszystkie jaskrawe barwy jesieni, legły bezwolnie na ziemi, pozostawiając krajobrazy zanurzone w pastelowej, mglistej sepii. Ale Łazienki i tak są magicznie urokliwe: ze swoimi pałacami, ukrytymi wśród nagich drzew, łukami mostków i mrokiem tajemniczych zakamarków, stalowo - szarym błękitem stawów, zapachem wilgotnej ziemi i... rudością wiewiórek, ledwie widocznych wśród opadłych liści. Łazienkowskie wiewiórki, to niemal oddzielny gatunek. Niby są zupełnie dzikie i nieudomowione, ale przywykły do stałej obecności ludzi i nie okazują strachu. Oblazły mojego małżonka. Pewnie myślały, że to drzewo... Podchodzą do spacerujących po należny im haracz orzeszkowy, biegają stadami niemal, poszukując własnych, ukrytych w zapomnianych miejscach, spiżarni. Są naprawdę prześliczne. Człowiek instynktownie ma ochotę taką kruszynkę wziąć na ręce, głaskać i tulić. W każdym razie Zosia przejawia taką potrzebę i frustrację sygnalizuje łzami. I żadne logiczne i uczone tłumaczenia takowych łez nie są w stanie ukoić. Ale poza tym małym smuteczkiem, spacer nam się udał wybornie. A jak już co poniektórych rozbolały małe nogi, to postanowiliśmy pójść gdzieś na obiad. Zauważyłam, że jak przemawiam do TŻa ludzkim głosem i odpuszczam sobie własny kodeks honorowy na rzecz życzliwej współpracy, to łatwiej nam się funkcjonuje. Jak ja jestem bardzo miła, to i TŻ tez jest bardzo miły. Trzeba było czterdziestu lat z przytłaczającym hakiem, żebym to w końcu pojęła. A TŻ uwielbia naleśnikarnię w pasażu na Wrocławskiej. Co prawda, Wrocławska jest, jako żywo na Bemowie, czyli kilka dzielnic dalej, niż Łazienki, ale skoro chłopu zależało, a ja nie musiałam pchać samochodu, bo sam jechał ładnie poproszony, to nie stawiałam oporu. Pojechaliśmy do tejże naleśnikarni. Dzieci ćwierkały, przekomarzając się ze sobą, dorośli się zaśmiewali z wymysłów potomstwa i było nam dobrze. I ta sytuacja trwała, aż do zgodnego powrotu do domu, kiedy to już tak przyjemnie, przestało być. Zwłaszcza mi, bo mnie rozbolał porządnie brzuch w sposób wywracający flaki na odwrotną stronę. Szukałam pocieszenia na ukochanej, mięciutkiej i niemiłosiernie zniszczonej kanapie, której nie wyrzucę, bo ją uwielbiam. Leżałam więc sobie pod ciepłą baranicą, a nade mną wisiały moje sielskie landszafciki Adama Maja oraz Gustawek, który się mną czule opiekował. Taki kochający Gustawek, to jest najlepszy kompres zarówno na zbolały brzuch, jak i na skołataną duszę. Zwinęłam się w kłębek, słysząc w skroniach okropny hałas własnego pulsu. Jak młot pneumatyczny. Nad tymi wrażeniami dźwiękowymi dominowało jednak skręcające kiszki pieczenie. I wówczas dotarło do mnie kojące gruchanie. Mrr, mrr - hałas krążeniowy jakby trochę zelżał. I im dłużej trwało mruczenie przy mojej głowie, tym spokojniej pracowało moje galopujące serce, regulował się oddech. Jeszcze więcej mruczenia, tym razem Orbiś z Florcią przysiedli na oparciu, i lepiej się czułam. Od czasu do czasu, musiałam odbyć szaleńczą wycieczkę do klopika, w puchatym towarzystwie, oczywiście. Aż w końcu wymęczona, po reanimacji solidną dawką "mrr, mrr" - zasnęłam. W środku nocy obudziły mnie charakterystyczne odgłosy lawinowego chorowania, dobiegające z pokoju chłopców. Julek wybrał z menu, tą samą pozycję, co ja i to się na nim właśnie mściło. Posprzątaliśmy z TŻ cały kipisz, gdy nasz sponiewierany biedak doprowadzał się do porządku pod prysznicem. Struliśmy się, jak myszy na ostatnim wypasie. Rano pomogłam sobie zastrzykiem z Ketonalu i w ten sposób odzyskałam przydatność do pracy zawodowej. Julek nie poszedł do szkoły. Musiałam go przeszurać do pediatry. Cieszę się, że pod wieczór przynajmniej zaczął trochę pić, bo w innym przypadku, musiałabym założyć mu wenflon i przetoczyć ze dwie kolby płynów. Cały dzień nad cierpiącym Julkiem czuwał Orbinio. Biegnę rączą myślą do instytucji Sanepidu, jak sobie uświadomię, jaki rachunek zapłacił TŻ, za nieświeże frykasy, którymi nas uraczono... Nawet mam paragon. Tyle, że złość we mnie dość szybko wygasa i nie wiem, czy starczy mi woli czynu żeby się z naleśnikarnią trującą chandryczyć. Bo to z pewnością nie wirus. Gdyby był, to zachorowałyby w pierwszym rzucie najsłabsze ogniwa naszego ekosystemu, a nie te które jadły w knajpie coś innego, niż pozostali. Po prostu więcej tam nie pójdę.
Odkąd usiadłam przy komputerze, między monitorem, a klawiarurą, zaległa Florcia. Mruczy i wyciąga puchatą stópkę nad klawiszem "F3". Puszek na pękatym brzuszku łagodnie faluje w rytmie jej oddechu. Mam ochotę pochylić głowę i słuchać, jak bije jej serduszko. To najpiękniejsza muzyka na całym świecie. Strasznie kocham tą moją Florcię. Kocham ją tak, że aż mnie skręca. Rzucam pisanie i biorę się za tulenie.