Cześć! Zapraszam do wątku Bobcia, który jest ze mną od 19 lipca.
Ponieważ otoczenie ma już dosyć słuchania o moim kotełku, to będę uzewnętrzniał się tutaj
Poza tym chciałbym wam opowiedzieć naszą historię.
Oto i bobcio:
A historia... Cóż, będzie elaborat, ale przecież nikogo nie zmuszam do czytania
Wszystko zaczęło się od tego, że wcale nie chciałem mieć kota. Ot, tak po prostu, nie chciałem i już. Nie nadaję się, często wyjeżdżam, prowadzę BARDZO nieustabilizowany tryb życia i nawet sam nie potrafię do końca określić, gdzie ja właściwie mieszkam. Na dokładkę mam alergię.
W rodzinnym domu zawsze były zwierzęta, zarówno psy jak i koty, chociaż od kilku lat od tych drugich trzymałem się na dystans. Głaskanie odbywało się tylko wtedy, kiedy miałem pewność, że zdążę się wykąpać zanim będę cały w wysypce. Za to od dawna już chorowałem na psa. Tłumaczyłem sobie jednak, że to nie byłoby odpowiedzialne, że ciągle nie ma mnie w domu, a w ogóle to w jakim domu, przecież ja się przeprowadzam co kilka miesięcy, wyjeżdżam za granicę, znikam na kilka dni w tygodniu. Sami przyznacie, że raczej marne warunki dla zwierzaka. I to mimo tego, że psy przyzwyczajane od małego, potrafią podróże lubić.
Kota nawet nie brałem pod uwagę. Przecież z alergią bym chyba zwariował, a koty to zwierzaki terytorialne i nie lubią ciągłych zmian miejsca. Męczyłbym się i ja i koteł.
Tyle teorii <lol> Życie jak zwykle zweryfikowało moje poglądy.
Wyjechałem do pracy. Nie na długo, miały być niecałe dwa miesiące. Mieszkałem wraz z kumplem na sporym campingu. Wokół pełno bezdomnych kotów, w większości dziczków, ale kilka starszych całkiem oswojonych. Szczególnie Boniek, ogromny długowłosy kocur "w typie rasy", który każdego wieczora wbiegał nam do domku i domagał się jedzenia. Sporo młodzików, ale takich wyrośniętych, zbyt dzikich, żeby pogłaskać, ale pracujący tam ludzie zawsze coś dla nich mieli do jedzenia. Byłem zaskoczony widokiem, tych kotów było tam pełno i nikogo nie interesowały. Tylko na wjeździe na camping kartka, że kara za karmienie wynosi 50 euro.
Pewnego wieczora wracaliśmy z pracy, jechałem na długich światłach już prawie koło domku, trąbiąc na wszelki wypadek, żeby odstraszyć koty. Dotychczas zawsze działało. Małą, kudłatą kulkę zauważyłem w ostatnim momencie i wyhamowałem dosłownie kilkanaście centymetrów przed nią. Strach pomyśleć co by było, gdybym jechał trochę później, kiedy ściemniło się do końca. Nie miałbym wtedy szans zauważyć kociaka odpowiednio wcześnie. Już i tak niewiele brakowało.
Zakląłem bardzo szpetnie i wysiadłem, żeby sprawdzić, czy kotu na pewno się nic nie stało i czemu nie próbował uciekać. Nie za dobrze widzę w ciemności, ale kumpel powiedział, żebym go zostawił, bo jest chory. Podszedłem bliżej i moim oczom ukazał się obraz nędzy i rozpaczy.
Kotek był maleńki. Maleńki i upiornie, strasznie, makabrycznie chudy. Trzęsący się ze strachu szkielecik, okropnie zasmarkany, z zaropiałymi strupami na oczach (wtedy sądziłem, że oczy zdążył już stracić - tak źle to wyglądało) i brudny tak, że mogłem się tylko domyślać, że powinien być biało-czarny.
Wziąłem go na ręce. Próbował uciec, ale nie widział gdzie ani nie miał już siły. Był tak maleńki, że mieścił mi się na jednej dłoni, chociaż było widać, że to efekt wyniszczenia, a nie wieku. Jak go znalazłem, miał około pięciu tygodni. Trząsł się przerażony dobrą godzinę nim udało mi się go trochę uspokoić.
Prawdę mówiąc byłem pewien, że nie przeżyje nocy. Nie miałem ani jak zabrać go do weterynarza ani Internetu, żeby sprawdzić co robić. Zaprzęgłem całe swoje siły umysłowe do przypomnienia sobie, co w takiej sytuacji może pomóc.
Coś mi się kojarzyło, że rumianek nie jest za dobry, więc oczka przemywałem mocną, czarną herbatą. Co chwilę, aż zaskorupiała ropa rozmiękła i zaczęła odchodzić. Z jednej strony odeszła na tyle, że zobaczyłem oczko, więc ściągnąłem ją pęsetą. Śmierdziało okropnie i chlusnęło świeżą ropą, ale oko było całe, tylko nakryte trzecią powieką. Drugiego oka bałem się ruszać, wyglądało strasznie, ale odchyliłem strup na tyle, żeby ropa miała ujście.
Kumpel pokręcił nosem, że kot ma spać z nami w pokoju, ale nic nie mówił, bo uważał, że i tak nie przetrzyma. Kotek nie chciał jeść ani pić, ale noc przetrwał.
Na początku wziąłem go, nie wierząc, że jest do odratowania. Chciałem po prostu, żeby umarł w cieple, czysty i miziany. Wyczyściłem go, wytarłem i ułożyłem koło poduszki. Nastawiłem budzik, żeby dzwonił co dwie godziny. Jak zadzwonił po raz pierwszy, kocik spał już na moim ramieniu. Resztę nocy zarwałem usiłując się nie wiercić.
Rano, w dziennym świetle zauważyłem, że pod drugim strupkiem też widać oczko, więc znowu akcja ze ściąganiem i znowu lejąca się ropa. To oko było w dużo gorszym stanie. W sensie oba były całkowicie zakryte trzecią powieką, ale tutaj jeszcze było zaczerwienione bardzo i ropa się lała praktycznie bez przerwy. Na dodatek kotek okropnie kichał i nie mógł oddychać przez nos, który był jedną wielką raną. Musiałem go czyścić bardzo ostrożnie, żeby malucha nie bolało. I znowu nie chciał jeść, a ja musiałem się zwinąć do pracy, bo i tak byłem już ostro spóźniony
Pewnie dureń jestem, ale dopiero po powrocie (ekstremalnie szybkim - droga w obie strony chyba zajęła mi najwięcej czasu
) wpadłem na genialną myśl, że skoro kot ma około 5 tygodni, a wygląda jakby nie jadł od baaaardzo dawna, to może zanim znalazł się sam po prostu nie zdążył nauczyć się jeść. Jeszcze dzwoniłem do Polski, żeby mi ludzie sprawdzali różne rzeczy w necie i ktoś wyczytał, że chore koty często nie chcą jeść, ale okazało się, że to nie to. Maluch po prostu sobie nie radził.
Może ktoś napisze, że powinienem z nim przede wszystkim pójść do weterynarza. Byłem. U jednego. Powiedział, że kotka trzeba KONIECZNIE uśpić.
I podarowałem sobie. W okolicy żadnego innego nie było, a ja pojechałem do roboty bez pieniędzy. Nie przewidywałem żadnych dodatkowych wydatków i myślałem, że do wypłaty spokojnie doczekam. Mój błąd. Natychmiast poprosiłem o zaliczkę, ale kiedy dotarła po kilku dniach, kiedy stan kotka się odrobinę polepszył, to miałem do wyboru wydać na weterynarza, który mógł mi znowu powiedzieć to samo, a na antybiotyki i tak by nie wystarczyło i potem biedować, albo kupić mleko, mokrą karmę, zabawki i transporterek. I też biedować
Zaczęła się akcja z poważnym ratowaniem kota. Pracę zawalałem koncertowo, kumpel się wściekał, bo kotów nie lubi, a ja uparłem się, żeby go uratować. Nie jadł, pił tylko krowie mleko rozbełtane z żółtkiem i rosół. W promieniu 30km nigdzie nie udało mi się kupić mleka dla kociąt, wszędzie tylko napój mleczny w rodzaju Klary. Nawet u weterynarza nie było mleka dla kociąt (wiejski weterynarz, raczej od krów niż od kotów) ani w sporym markecie zoologicznym w pobliskim mieście
Nie udawało mi się w niego wmusić żadnego pokarmy stałego, co najwyżej odrobinę mięsa z kurczaka roztartą z mlekiem.
W ogóle, to ja przez pierwszych kilka dni wmawiałem sobie, że jak uda mi się go odratować i podleczyć, to go komuś oddam
Aż po godzinnej próbie nakarmienia go czym innym niż mleko (nieudanej) ułożył mi się na ręce i zaczął MRUCZEĆ. Jak traktor. Takie mrrrrrrr-rrrrr-rrrr-mrrrrr. I w tym momencie uznałem, że prędzej dam sobie rękę oberżnąć niż oddam kotełka
Następnego dnia po mruczeniu kumpel zgubił mi kota. Zostawił otwarte drzwi, nie pilnował, a potem zamknął i położył się spać. Spędziłem noc na tarasie okutany kocem, nawołując kota i co jakiś czas wstając, żeby obejść okolicę. Bobi znalazł się rano. Czekał koło śmietnika, przy którym go mało nie rozjechałem i piszczał żałośnie. Wzięty na ręce uspokoił się natychmiast.
Przyznam szczerze, że jak się dowiedziałem, że kot "No zniknął, sorry", to nie zdzierżyłem i zrobiłem użytek z pięści, co może nie jest specjalnie chwalebne, ale za to wyraźnie poprawiło stosunek mieszkańców domku do mojego kota
I skończyły się pytania, czy on musi spać w pokoju i nie może na dole
Kupiłem w końcu ten napój mleczny, bo w nim przynajmniej jest tauryna. Dalej rozrabiałem z żółtkiem i mięsem + rosół, ale sytuacja zaczynała mnie przerastać. Budziłem się w nocy co 15 minut, żeby sprawdzić, czy Bobi jeszcze oddycha. I nadal był taki okropnie chudy. Bawił się, jego ukochaną zabawką było znalezione na campingu pawie pióro, zaczął trochę dokazywać, ale przez większość czasu spał i ogólnie miał bardzo mało siły.
Przełomem była parówka
Kumpel z domku, który dokarmiał dziczki, rzucał im pocięte w kawałeczki parówki, takie najtańsze marketowe, a Bobi w pewnym momencie rzucił się i złapał taki kawałek do pyska. Niestety, nie pogryzł jej, nie poradził sobie, ale to, ze w ogóle spróbował, pchnęło mnie do bardziej zuchwałych prób nauczenia go, jak się właściwie je
Posunąłem się do tego, że nałożyłem mu na miseczkę mokrej karmy, stanąłem przed nią na czworaka i udawałem, że to zjadam. A chwilami to nawet nie udawałem, tylko smyrgałem to to jęzorem, żeby tylko spracował, że tak właśnie powinien jeść
Teraz to to mi się zabawne wydaje, ale wtedy mi do śmiechu nie było i jak za trzecim czy czwartym razem w końcu załapał o co chodzi, to ze szczęścia sześciopak opróżniłem w pół godziny i pół campingu ze mną to oblewało
Od tego momentu było coraz lepiej. Bobi jadł, więc miał siłę. Oczka zaczęły reagować na zakraplanie i mycie, z jednego częściowo zeszła trzecia powieka i zaczął coś w końcu widzieć. Bawił się w końcu jak normalny kociak i jak odbijaliśmy piłkę przed domem, to usiłował za nią ganiać. No sielanka po prostu
W międzyczasie zdążyłem złożyć wypowiedzenie z pracy (sporo wcześniej niż planowałem początkowo, ale warto było. Bobi jest znacznie fajniejszy niż jakakolwiek praca, a już szczególnie tamta) i już za kilka dni mieliśmy wracać do Polski, do pełnego informacji Internetu, weterynarza i porządnych leków.
Przez 3 tygodnie chodziłem cały w kocich glutach, o tym jak to jest się w miarę wyspać zdążyłem zapomnieć i pokochałem to małe furkoczące coś miłością szaloną i absolutną. Z wzajemnością chyba, bo Bobi do tej pory nie uznaje spania gdzie indziej niż na moim ramieniu, chociaż już się tam cały nie mieści
Przyjechaliśmy do Polski. Kota bezczelnie przemyciłem, mając nadzieję, że obejdzie się bez kontroli drogowych. Bobcio bardzo dzielnie zniósł prawie dobową podróż, przerywaną gigantycznym korkiem i zepsuciem samochodu. Spał w kontenerku albo grzecznie patrzył za szybę. Zresztą jazdę samochodem i zmiany miejsca znosi dalej naprawdę dobrze. Tylko wizyt u weta panicznie się boi.
Byliśmy u weterynarza. Wielokrotnie. Oczka udało się uratować, choć jedno na skutek kk prawdopodobnie już zawsze będzie nieco mniejsze i z nachodzącą trzecią powieką - tak uznała pani okulistka, u której z nim byłem. Po antybiotykoterapii kotek czuje się dobrze, jest zdrowy i ma tyle energii, że ciężko to uwierzyć. Chyba nadrabia ciężkie pierwsze tygodnie, które cudem przeżył.
Całkiem serio, widziałem w życiu sporo kociaków, choćby w rodzinnym domu i ŻADEN nie był taki hipermegasuper aktywnym rozrabiaką. Ale to już jest dalsza część historii, którą być może opowie Wam sam Bobi. O ile oczywiście ktoś przebrnie przez pierwszy post
Mam nadzieję, że tak, bo od razu po powrocie zacząłem się na tym forum bardzo aktywnie edukować, potem się zarejestrowałem i dalej wertowałem różne wątki, ale nadal mam całkiem sporo pytań i wątpliwości, które jako odpowiedzialny koci tata muszę rozwiązać
Ksz.