Udało mi się załatwić wszystkie sprawy, które tego pilnie wymagały. Julek przed chwilą mnie pytał, czy czuję satysfakcję, że sprostałam tylu wyzwaniom. Prawdę mówiąc, to mój obecny stan psychiczny jest do imentu zdominowany przez... panikę i oprócz niej już nic nie czuję. Florunia, bowiem, moja kruszynka najmłodsza, pojechała na krycie. Tyle, że nie tam, gdzie planowałam, bo domniemani zięciowie dostali... kataru. I kaszlu. Więc pomimo atrakcyjnego fenotypu, zostali zdyskwalifikowani pod względem mikrobiologicznym. Fakt ten odczuliśmy boleśnie, zważywszy na fakt, że Florcia prezentowała zaawansowaną ekwilibrystykę rujową. Znaleźliśmy się w nie lada kłopocie, bo hodowcy nie chcą obcym osobom udostępniać materiału genetycznego swoich kocurów. Zadzwoniłam jednak do hodowli, z której pochodzi Gustawek, w nadziei na ratunek. Czyli zaaranżowanie błyskawicznej randki z niezwykle utytułowanym Gustawkowym tatką, niejakim Czesiem. Niestety, okazało się, że doświadczony Czesio wiedzie urozmaicone życie seksualne i jest do niego kolejka. W wiadomym celu. Jednakże Ewa, w zaciszu swego uroczego domu, chowa jeszcze jeden skarb, który wykorzystywała wyłącznie do krycia własnych kotek. Ma mianowicie czempiona wystawowego najwyższej klasy oraz mistrza sztuki ars amandi, Orinka. Otrzymałam jednak równocześnie informację, że owszem, znamy się dobrze i w tak rozpaczliwej sytuacji, jak nasza, Orinek może pokryć Florcię, jednak powinnam wiedzieć, że on jest... rudy. Rudy? Rudy?! Rudy ma się nijak do mojego planu hodowlanego! Nie jestem rasistką i uważam, że rude osoby są śliczne, ale założyłam, że będę hodować duże, niebieskookie i puchate, jak wiewióry, brązowe bicoloury. A więc silowe albo czekoladowe. A nie rude. A tu rudy zięć... O matko! Ale cóż było robić? Florcia miauczała, jak wściekła. Nie wiem, czy słyszała moją rozmowę, ale z pewnością słyszała moje myśli. Koty potrafią takie rzeczy, pomimo wszelkich wrzasków, hałasów i lamentów. Ignorują zakłócenia i przechwytują sygnały telepatycznie. Nie, żebym w to wierzyła. Ja to po prostu wiem. Pomyślałam więc głośniej, nie bez pewnej rezygacji:
- Florciu, dziecko, skoro chcesz rudego kocura, to będziesz go miała. Zapłacę wymagane tysiące, bylebyś tylko ty była zadowolona i zamilkła. I żebyś nie dostała ropomacicza.
Całe szczęście, że moja gwiazdka ma grupę krwi AB, więc może ją kryć każdy kocur, bez żadnego ryzyka wystąpienia konfliktu serologicznego.
Jak próbowałam zrobić krzyżówkę umaszczenia potomstwa takich rodziców, to myślałam, że się rozpłaczę. Szylkretki! Wychodziły mi szylkretki, w dodatku z pręgowaniem. Dobrze, jednak, że się ,niemądra, powstrzymałam od wylewania bezsensownych łez, bo dzisiaj rano zobaczyłam tego kocura i doznałam olśnienia. Jest śliczny: duży, puchaty, z dobrą głową i niebieskimi oczami. Nie jest rudy! Jest kremowy. To bardzo rzadko występujące umaszczenie. I w dodatku, to bicolour, czyli kot z różowym noskiem i fałką na buzi. Ładny zięć! Podoba mi się. Chociaż podobno jest osóbką stanowczą i zdecydowaną, acz bardzo towarzyską. O kurczę! Florcia też jest nieco szablozębna, więc prawdopodobieństwo, że doczekamy się niezłych gagatków jest znaczne.
Ewa zamknęła ich w pokoju i poszłyśmy ustalać warunki. Tylko jedną kotkę z miotu mogę zostawić, jako hodowlaną, natomiast wszystkie kocurki muszą zostać wykastrowane. Żaden nie może być reproduktorem w Polsce.
Zostawiłam Florciową wałówkę z jedzeniem. Ona jest wypieszczona i lepiej, żeby nie jadła czegoś, czego nie zna, bo zamiast seksu może doświadczyć biegunki. Podobno rasowi hodowcy nie przywożą jedzenia dla swoich kotek, zostawianych do krycia. Bo one nie przyjeżdżają tam na wyżerkę. Ja jednakże, widocznie nie jestem wystarczająco rasowa, bo zależy mi jednakże, żeby moja Florunia jadła to, co lubi. I żeby, oprócz wiadomo czego, w ogóle jadła.
Jak stamtąd wyjeżdżałam, to czułam się, jakbym zostawiała moje małe dziecko w szpitalu... Albo jakbym właśnie wydała córeczkę za mąż i teraz zostało mi tylko zamartwianie się. Tak, wiem: ma bardzo dobre warunki, ciepły, jasny pokoik, Ewa kocha koty i ma bardzo duże doświadczenie. Ale i tak się martwię. Dane mi jest poznać, na czym polega i czym smakuje stres pozytywny. Niby wszystko idzie w pożądanym kierunku, ale to doświadczenie ma smak rozpuszczonej polopiryny, którą musiałam łykać we wczesnym dzieciństwie. Aż zrobiły mi się wrzody na żołądku. Oczywiście dzwoniłam do Ewy. Florcia jest bardzo zestresowana, nie chciała jeść nawet swojego jedzenia w swoim transporterku i chowa się po kątach. Orinek jest dla niej miły. Nie warczą na siebie. Ciągle jest szansa, że będzie dobrze.
Strasznie pusto jest w domu bez Florci. Orbiś jej szuka. Chodzi i płacze. Nawołuje. Mam ochotę się do niego przyłączyć.
Martwię się o moją kruszynkę! Żeby tylko wszystko dobrze poszło...

Proszę, proszę, proszę...