No to dla odmiany - mam nowe kotki.
Akcja swoją drogą ciężka, z bardzo trudnym dylematem.
Otóż w niedzielę złapała się znienacka pewna kotka. Bliższe oględziny wykazały, że... karmi. Niestety oprócz tego że karmi, to jeszcze ma okropnego gluta, rzęzi, w zasadzie się dusi. Decyzja weta była jednoznaczna - wypuszczenie jej oznacza dla niej śmierć. Wymaga natychmiastowego leczenia, bardzo intensywnego, w dodatku bez gwarancji sukcesu.
No to szukamy kociąt. Teren - to wielkie osiedle bloków, każdy podzielony na klatki. I brak przejść (dla ludzi) między piwnicami z różnych klatek. Za to z masą przejść dla kotów

Karmicielka nie umiała powiedzieć gdzie kotka mieszkała, pokazała tylko kierunek skąd przychodziła...
Pierwsze podejście - typujemy otwarte okienka, szukamy innych karmicieli, rozpowiadamy wszystkim napotkanym psiarzom że gdyby ktoś gdzieś usłyszał kociaki to ma dzwonić.
Drugie podejście - nastroje mocno smętne, nastawiamy się na dzwonienie po kolei do każdej klatki i przekonywanie wszystkich do wpuszczania nas to piwnicy -i od razu trafiam w panią, która, uwaga, dokarmiała tę kotkę i właśnie się martwiła, że kotka nie wróciła, a przecież ma kocięta w jej piwnicy

W rzeczywistości maluchy były nie u niej, ale u sąsiadki. Szkoda, że nie było jej w domu

Nastawiamy klatkę w sąsiedniej piwnicy, skąd jest swobodne przejście, instruujemy jak zastawiać klatkę, jak przełożyć malucha do transportera gdyby się złapał.
Trzecie podejście - przyjeżdżam na prawie gotowe, 2 malce siedzą już złapane. Ale wiemy, że jest jeszcze przynajmniej jeden, poprzednio darł się kilka boksów dalej. Tym razem trafiamy we właścicielkę. Znajduję malucha prawie od razu, łapię go z niewielkimi stratami w skórze własnej.
Nie słychać nikogo więcej. Zostawiamy zastawioną klatkę. I na tym opowieść się kończy, przynajmniej na dziś.
Kociaki są w miarę zdrowe i ładne. Kotka niestety nadal w złej formie.