No, nareszcie.. Właśnie...
Są takie dni. W sumie czasem im więcej aktywności, tym więcej wpadek

To i tamto porobić, pozałatwiać, przyjść - koty jak koty , sprzątasz kuwetę, drugi wchodzi do drugiej kuwety, sprzątasz - ten pierwszy wchodzi do trzeciej, sprzątasz... Jedno siku, drugie siku, jedno idzie robić kupę.. drugie idzie robić kupę.. Ale to normalne w sumie.
Odkurzyłam. Schowałam odkurzacz. W kuchni miota się opalizująca mucha na szybie. Uchylam część okna nieosiatkowaną, żeby ją wyprosić, a na parapecie jakieś 5 doniczek, zdejmuję jedną , odstawiam... w tym momencie obłędny wiatr otwiera okno na oścież.. Resztę pozostawiam wyobraźni. Dodam tylko, że to taki kąt - ciężki stół wielki, dosunięty prawie do parapetu, z boku szafka, pod oknem wielka donica z papirusem - trudno sie tam wcisnąć bez pełzania pod stołem
Idę z kijkami na Wyspę. Pięęęękna pogoda. Idę nietypowo, nie tam gdzie zamierzałam. Wchodzę na teren spacerowy od takiego wąskiego miejsca - przez całą Wyspę ciągnie się parko-deptak , najpierw na kilka m szerokości a pod koniec na kilkadziesiąt [ to nie jest szaleńczo duży park] cały czas wzdłuż Odry. Ludzi od cholery, rowery, rolki - do wytrzymania jednak. No i biega ... piesek. Jak widzę pieska bez smyczy, w dodatku bez obroży i bez zarejestrowanego wzrokiem opiekuna , to mam wszystkie lampki zapalone i robię się zła. Piesek wygląda - krótkołapy, żółtobrązowy przerośnięty jamnikowaty z krótkim ogonkiem, długi pysk i klapnięte uszy.
Nie jest chudy ani w inny sposób zaniedbany.
No, to ide za nim . Pies biega niemalże zygzakiem po deptaku i pobocznych trawnikach, szybko , uszy powiewają , z nosem przy ziemi.. Szlag by to - szuka. Taka moja konkluzja . Bez obroży = wywalony.
Idę szybko za nim. Pies wraca, ja za nim, cały czas mając nadzieję, że się jakiś palant co go zgubił , objawi.
Z powrotem. Spinam kijki żeby miec wolne ręce i niosę je. Cały czas kombinuję jak go złapać, w sumie nie mając pojęcia po co i co zrobię jak złapię.
Jest słońce, wiatr, czuję, że się roztopię, a ten głupek wraca następny raz. W pewnym momencie udaje mi się go jakoś namówić, żeby przysiadł. Daje sie głaskać, ale bez widocznego entuzjazmu. Mam wodę, ale pies nie chce, natomiast idzie nad rzekę i jakoś tam pije. [rzeka jest uregulowana i brzegi nie są przyjazne do schodzenia]. Pytam jakiś ludzi na ławce czy nie mają kawałka sznurka .. 'Zgubiła pani smycz?' Wyjaśniam, że nie mój pies.. tralalalala... itd.
Psiur podbiega do każdego psa, jest bardzo przyjazny, na ludzi praktycznie nie zwraca uwagi i jest mało kontaktowy. Mam w głowie burzę nt gdzie dzwonić, jak złapać, co zrobić. Kiedy on biegnie do jakiegoś psa, ludzie się patrzą na mnie bo jestem w pobliżu , więc co i rusz mówię 'nie mój, lubi psy ble, ble, ble..' I gadam o tym sznurku, zapasowej smyczy i takie tam. Wiele osób na niego patrzy - o, jaki malutki piesek, jaki ładny - jaki tam ładny, kundel normalny po prostu
A ten lata jakby miał śmigło. Za kolejnym nawrotem - mam wrażenie, że źle skończę niedługo - zaczynam wyciągać z tunelu w spodniach taką tasiemkę do ściągania. Posupłaną

. Nie daje się.
Pies zmienia trasę i biegnie wąską uliczką przy wale spacerowo-p.powodziowym. Pytam ludzi na balkonie czy nie znają...Nie znają.
I tak chodzę - szybko - za nim, ale na ogół w odległości kilku-kilkunastu, w porywach parudziesięciu metrów, mając nadzieję, że padnie w końcu poleżeć, a ja wtedy... sie zastanowię.
W końcu gdzieś mi znika na tym cienkim końcu parku.
Idę na przystanek na ostatnich nogach.
Dziś pojechałam bez kijków za to ze starą smyczą i obrożą [kiedyś zawsze miałam przy sobie po podobnej sytuacji, ale że się nie przydała to przestałam nosić]. Tak na wszelki wypadek... bo jednak sądzę, że albo pognał do domu, albo ktoś go złapał, albo ..nie wiem co.
I tak sobie idę od tego cienkiego końca, wiatr taki, że mało mnie do Odry nie zepchnie, oczy mnie zaczynają piec, jak się zaczynają drzewa wchodzę do parku - gałęzie lecą.. To jest taka szerokość , że idąc nawet krawędzią deptaka czy parku, można widzieć całą tę szerokość. No, cokolwiek się stało - psa nie ma,
Nie ma ?? K... ! Przy samym końcu [albo początku] , między drzewami lata jakby go ktoś odpalił!.
Cmokam, gwiżdżę - omija mnie szerokim łukiem. Szlag by to trafił! Przecież go nie złapię.
Trwa to jakiś czas. Za którymś przebiegnięciem koło mnie zwalnia na tyle, że zdążam mu pomachać przed mordą przysmakiem kocim - o, to mu się spodobało, prawie mi łeb do plecaka wsadził, zeżarł i ... wystartował. Potem jeszcze raz udało mi się go przywabić, ale jak wygrzebałam smycz a on ją zobaczył, to tylko ten krótki ogon zobaczyłam.
On biegał tak jakby od tego zależało jego życie - w sensie szybkości.
Odpuszczam. Dzwonię do schronu - poczta głosowa. Dzwonie do Straży dla zwierząt, ale to jakaś centrala gdzieś , nie w Opolu, pan mowi, że schron ma obowiązek , że mają jakieś zanęcacze, klatkę łapkę.. Dzwonię do schronu.. Dodzwaniam się.
Opisuję pieska... Aaaaa, to pewnie nasz stary bywalec uciekinier! Zdaje się, że ma na imię Maksiu! Mieszka na Powstańców [taka ulica, dobrze mi znana, kiedyś mieszkalam.. biegnąca prosto przez calusieńką Wyspę].
Psiur trafia co jakiś czas, odłowiony przez ludzi, przywieziony przez SM, odbiera go baba-opiekunka [pożal sie Boże] , zupełnie niereformowalna.
Pani nie chciała mi podać nazwiska ani nawet nr domu...
Dwa dni się uganiałam za psem, któremu babsztyl pozwala nawiewać!.
Przez jakiś czas będę chodziła gdzie indziej
A między tymi dniami, czyli wczoraj wieczorem, weszłam na fb pierwszy raz od miesiąca. Efekt - jedną osobę usunęłam ze znajomych, ze dwie inne [w tym z forum] poraziły mnie swoją opinią na najgorętszy ostatnio temat, a zupełnie niezgodną z moją

Poczułam się załamana. Bo nawet do głowy mi nie przyszło - choć jest na forum odnośny wątek i różne zdania - , bo założyłam coś bez sensu.
Nawet nie trzeba hejterstwa, żeby człowieka zdołować
