Witam wszystkich Kociarzy!
Od dłuższego czasu śledzę miau.pl i w końcu nastał ten dzień kiedy postanowiłam założyć konto! Nie mam doświadczenia z jakimkolwiek forum, więc tak troszkę nie bardzo wiem od czego zacząć

.
Opiszę tak w wielkim skrócie [a i tak pewnie wyjdzie o wieeele więcej niż zamierzam, za co z góry przepraszam

] całą moją historię z kociakami, o! Choć niestety póki co żaden z moich podopiecznych nie doczekał spokojnej starości...
Nitka - Najpierw dokarmialiśmy małą, czarną koteczkę [nazwaną przeze mnie Niteczka - była okropnie chuda], która okociła się u sąsiadów, jej kociakami nikt się nie zajął, wszystkie co do jednego pochorowały się i odeszły, a sama Niteczka też gdzieś przepadła, ale... niestety nic nie mogłam zrobić jako małe dziecko

.
Milusia - Pierwszym takim naprawdę naszym kotem była Milusia, dostałam ją od dziadków, którym ktoś podrzucił dwa maluchy. Kotka była typowym pręguskiem z białym

. Niestety po zaledwie pół roku przepadła na kolejne pół, jak się później okazało była mniej więcej pół kilometra od domu i najwidoczniej nie potrafiła sama wrócić, pierdoła mała

. Niemniej - żyła i miała się dobrze, kamień z serca

. Przyniosłam ją ponownie do domu, oh jaka szczęśliwa była! Niestety radość obu stron nie trwała zbyt długo, po dwóch tygodniach od znalezienia zginęła pod kołami samochodu...
Tygrysek - Następnie przygarnęliśmy Tygryska, małą, pręgowaną, wychudzoną i okropnie zarobaczoną biedę. Po dziewięciu miesiącach również został śmiertelnie potrącony, a co najokropniejsze w okolicy nie było wtedy jeszcze żadnej całodobowej kliniki i niestety jego śmierć ani nie była szybka

.
Mruczka, Brutus, Pusia - Później trafiła do nas na wpół dzika, niesamowicie łowna, czarna Mruczka z niesamowitymi zielonymi ślepkami. Dwukrotnie miała u młode, którym udało się znaleźć bezpieczne domki. Z pierwszego miotu postanowiliśmy zatrzymać największego kocurka, czarno białego Brutusa. Wyrósł na niesamowicie pięknego kota, o wyjątkowo smukłym ciele, mogłabym wręcz rzecz, że miał coś z typu orientalnego tylko... nie bardzo to możliwe, haha

. Jego siostra po roku również do nas wróciła, gdyż wujek wyjeżdżał za granicę i nie miał możliwości wzięcia jej ze sobą. Tak więc nasza kocia rodzinka składała się z niesamowicie zapasionej Pusi, Brutusa i Mruczki. Niestety mając 12 lat średnio mogłam decydować w domu i dlatego Muczka została wydana na wieś do znajomych, bo według taty mieliśmy 'za dużo kotów, a na wsi będzie jej lepiej bo ona lubi polować'

. Za mniej więcej pół roku Brutus przepadł, a za kolejny rok Pusia również straciła życie pod kołami.

- Safi


- Amber


- Cacia
Safi, Amber, Cacia - Później zagościła u nas Safi, okropnie szalona kotka, która miała być tylko i wyłącznie w domu. Jednak rodzice po roku doszli do wniosku, że zrujnuje nam wszystko no i... wyszło jak zawsze - kot wychodzący. W między czasie przyplątała się do nas babcia Amber. Siedziała pod drzwiami i błagała żeby ją wpuścić i poprzytulać, aż po kilku dniach padła decyzja, że zostaje. Miała ranną tylną nogę, z połowy uda zdarta była skóra, wszystko zaropiałe. Ciekawe co przyczyniło się do tego, że została bez dachu nad głową w dodatku brudna i ranna

. Musiała mieć w przeszłości kochającą rodzinę, bo była niemożliwie przytulaśna, mogłaby cały czas siedzieć na kolanach i mruczeć. Za jakiś czas pojawił się też trzeci kot, mała i puchata kotka Cacia. Ktoś wyrzucił dwa kociątka koło naszego domu, ale najwidoczniej przeżyła tylko ona, bo po jej bracie/siostrze nie było śladu poza jedynym razem kiedy widziałam je razem. Tak jakoś wyszło, że też została, w dodatku była tak urocza, że nawet tata ją polubił. Cacia odeszła jako pierwsza, przyczyna - samochód. Później zniknęła Safi, za jakiś czas Amber... Przeszukałam całą okolicę, ale nic nie znalazłam

.

Ole - Ostatni został przygarnięty Ole, najwspanialszy, gigantyczny czarnuszek jakiego świat widział

. Niesamowicie nieśmiały i do tego niewyobrażalnie grzeczny, kotek aniołek. Był u nas ponad cztery lata, ale jednak mieszkając przy ulicy każdy dzień może okazać się tym ostatnim dla kota. W styczniu potrącił go samochód, miał złamaną miednicę, niewesoło, ale raczej przeżyje. Trzy doby przesiedział w klinice, ale miał apetyt, sikał, jedyne na co czekaliśmy to kupa. Niestety w domu jego stan gwałtownie się pogorszył, nie chciał pić ani jeść, jedynie po kroplówce widać było małą poprawę. Pięć dni od wypadku po dalszych badaniach wyszło, że jego śledziona jest niemalże w kawałkach, ale na chwilę obecną nic nie mogliśmy zrobić. Przywiozłam go do domu, weterynarz dawał jeszcze szanse, że być może jakoś odrobinę się to wszystko zregeneruje. W nocy biedak zaczął wymiotować i ciężko oddychać, rano dosłownie napuchł. Przez cały ten czas był bardzo grzeczny, wszystko znosił bardzo cierpliwie, jednak ostatniego ranka gdy tylko wychodziłam z pokoju zaczynał głośno płakać i wyciągać łapki przez klatkę abym go nie opuszczała. U weterynarza cały czas leżał przytulony do mnie czego nawet dzień wcześniej nie robił, wiedział że czeka go koniec i chciał się pożegnać

. Najgorsze że dopiero wtedy dowiedziałam się, iż jest możliwa transfuzja krwi i operacja, szanse nikłe, ale to ostatnia rzecz jaką można zrobić. Gdyby ta propozycja padła kilka dni wcześniej zdecydowałabym się bez namysłu, ale teraz widząc jego cierpienie dalsza walka przestawała mieć jakikolwiek sens

. Tak więc tego dnia pożegnałam się z kolejnym najwspanialszym przyjacielem...
Bragi - Mieszkając póki co z rodzicami i wiedząc jak skończyła się decyzja o 'kocie niewychodzącym' postanowiłam wziąć 'coś innego', żeby mieć pewność, że nikt nagle nie zmieni decyzji, bo tak wedle ich logiki to no jak to można coś drogiego tak wypuszczać, no nie ma opcji! A z racji, że hodowlę sfinksów prowadzi znajoma i miałam okazję pobyć z tymi kotami już wiele razy i poznać ich charaktery, wybór był oczywisty. Tak więc zamieszkał ze mną najgorszy diabeł jakiego znam

. Mały... już nie taki mały [na chwilę obecną ma 9 miesięcy i waży 4 i pół kilo], szalejący gnojek, bez którego teraz ciężko wyobrazić sobie życie

. Razem z mamą jesteśmy w nim po uszy zakochane, tata... no z nim gorzej, bo wolałby żeby siedział w miejscu cały dzień i zachowywał się tak jak on sobie tego życzy, no ma chłop przekichane że tak powiem

. Żaden kot nie przysporzył nam większej ilości problemów w zaledwie pół roku, zaczynając od zachowania [kompletnie nie da się go oduczyć czegokolwiek, nic nie może stać na stole, bo zostanie zrzucone razem z obrusem, a drapak to największy wróg pomimo stosowania chyba wszystkich możliwych metod

] poprzez jego zamiłowanie do zjadania wszystkiego [od kwiatków przez siatki i papierki aż ostatnio do gumki do włosów, trzeba mieć oczy dookoła głowy i broń Boże nic nie zostawić co mógłby połknąć bez opieki na dłużej niż sekundę], aż do ostatniego nagłego ataku alergii na prawdopodobnie nowy smakołyk

. Tak więc jest okropnym rozrabiaką, ale jednocześnie wspaniałym towarzyszem, taki nasz mały człowieczek, który pomaga we wszystkim

.
Moje szanse na znalezienie drugiej połówki znacznie zmalały odkąd mam tą cudowną bestię, która pochłania cały wolny czas

.
No i oczywiście napisałam opowiadanie, przepraszam

.
Dla każdego kto dotrwał do końca stawiam, umm... pół kilo wołowiny dla podopiecznych

!