» Pt gru 19, 2014 2:14
Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!
7
Natarczywy dzwonek domofonu o 8 rano w wolny dzień - kocham. Czyli niemal zawsze ignoruję. A jednak mimo to, nie wiedzieć czemu jakaś Złośliwa Wyższość sprawiała, że sturlałam się z łóżka i powlokłam do przeklętego sprzętu, który śmiał zburzyć mój cudowny plan zalegania w wyrze do głębokich odleżyn.
- Dzień dobry, czy tu mieszka dziewczynka, która zajmuje się kotami? - zabrzmiał w głośniku mój prześladowca. Prześladowca, czyli jakaś wariatka, nie domofon.
- Jaka dziewczynka??! - zapytałam całkiem wartko i rozsądnie, choć pytanie Wariatki wydawało się być z serii tych "od czapy" (coś na pograniczu zajawki akwizytora sprzedającego garnki i podrywu świadków jehowy).
- Nooo jeden pan mi powiedział, że tutaj mieszka dziewczynka, która ratuje koty. To Ty? Bo dziś rano podrzucili nam do ogródka małego kotka i ja nie wiem co z nim zrobić i chodzę tak i pytam, czy ktoś by go nie wziął i ktoś mi powiedział, że może Ty, no i podali mi ten adres...
Krótka przerwa w narracji na osobiste notatki:
1. Zabić, zamordować i ukatrupić idiotę, który puszcza w świat takie pogłoski. A potem na wszelki wypadek jeszcze go uśmiercić, ubić, położyć do piachu i zamknąć na wieki wieków amen.
2. Kto do jasnej ciasnej pociska takie bzdury na osiedlu?!
3. To już wiesz czemu ostatnio 3 razy z rzędu sąsiedzi meldowali ci o kocich zwłokach na ulicy.
4. Taka ze mnie dziewczynka, jak z głodoZmorów poszczący weganie...
Ok, wracamy:
- Przepraszam, ale ja nic nie rozumiem? - choć tak naprawdę rozumiałam. W oczach sąsiadów najwyraźniej rosłam na Violettę Villas, mimo, że pilnowałam się by na wieczorne dokarmianie kotów chodzić zawsze umalowana, w fajnych ciuchach i pokazywać się publicznie od czasu do czasu z chłopakiem. Najwyraźniej mój przekaz "Nie, nie jestem typową starą kociarą, nie mam świra i mam przed sobą perspektywy zamążpójścia" nie był wystarczająco czytelny dla otoczenia.
- Dobra, nieważne. Niech pani wejdzie na górę. - wpuściłam ją do klatki i pobiegłam po szlafrok, ugładzając fryzurę wystylizowaną przez sen (no co, przecież walczę ze stereotypami!). Otwarłam drzwi i mym oczom ukazał się szarobury kartonik z szaroburym kociakiem wewnątrz. Nie wiem co sprawiło, że zadeklarowałam się przygarnąć kotka i poszukać mu domu. Na pewno nie fakt, że w domu przebywał już Kot "nie dotykaj mnie i nie patrz na mnie" Franek i mój najnowszy nabytek - uwaga! pisklę sójki. Czyli coś, czego po prostu bezwarunkowo brakowało i co było niezbędne w domu zamieszkałym przez 6 kotów.
Niestety Stefan, nasze ptaszysko, był z nami tylko 2 dni (nie, nie umarł, i nie został pożarty, czytaj dalej!). Szybko zdałam sobie sprawę, że zdjęcie mojego mieszkania mogłoby być zamieszczone w słowniku języka polskiego pod hasłem "ptasie piekło". No i stała asysta kotów byłaby raczej szkodliwa dla dorastającego ptaka. Poza tym (i tu rada dla każdego, kto kiedyś znajdzie pisklaka), ptaki "podchowane" przez człowieka nie mogą wrócić na wolność, bo nigdy nie będą w pełni samodzielne. Szczęśliwcy posiadający dom z ogródkiem mogą zamontować karmnik i cieszyć się bliskością oswojonego ptaszyska. Ja nie mam, więc Stefan został odwieziony do Schroniska dla Dzikich Zwierząt w Mikołowie. Trafił do ptasiego sierocińca, gdzie wraz z innymi Sójkami-sierotami będzie musiał ogarnąć latanie i kilka innych, przydatnych ptakom umiejętności. Sójki na przykład są takimi naszymi polskimi papugami - świetnie naśladują głosy zwierząt, z którymi miały wcześniej do czynienia, np. miauczenie kota, czy nawoływanie myszołowa.
To tyle mało kocich dygresji. N/N, czyli kot nazwany roboczo Czupakabrą, nie posiadał stałego imienia, ponieważ z powodu jego diabelskiego charakteru długo wisiała nad nim groźba wywalenia (na początku myśleliśmy, że to jakiś zły człowiek zostawił go pod blokiem, ale ja jestem prawie pewna, że to własna matka przyniosła go w zębach i zostawiła z myślą "albo on albo moje biedne zszargane nerwy... których i tak pewnie nie będzie się dało połatać po tym, co uczynił z nimi ten mały koci pomiot!"). Chętni do adopcji Czupka nie walili drzwiami i oknami. Po dwóch miesiącach oczekiwań musieliśmy spojrzeć prawdzie w oczy - nikt od nas nie weźmie tego małego słodkiego <bądź co bądź> gnoja. Nie mogliśmy wówczas wiedzieć, że przytrafiła nam się niebywała okazja - bo chociaż Długi z czasem osiągnął wymiary słusznego psa, wewnątrz był najbardziej przymilnym kiciusiem jakiego poznałam w swojej krótkiej, acz zawrotnej karierze Violetty.
A czy ja i dziki Franek zostaliśmy z czasem najlepszymi przyjaciółmi? Nie. Czy zostaliśmy przyjaciółmi? Nie. Czy lubimy się chociaż? Nie. Nie. Nie. Historia Franciszka to nie bajka i gdybym miała opisać nasze relacje dyplomatycznie użyłabym określenia "tolerujemy się". Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem psycholką trzymającą dzikiego kota na siłę. Problem z Frankiem jest taki, że on ani nie lubi ludzi, ani nie chce wrócić na dwór, choć wielokrotnie miał możliwość. Wspaniałomyślnie pozwoliliśmy mu więc pomieszkiwać w naszym domu, wylegiwać się na naszych meblach i obciążać nasz domowy budżet kolejną gębą do wykarmienia. Franek w zamian daje nam na siebie popatrzeć (minimalna dopuszczalna odległość 2 metry), pozwala się karmić z ręki (tylko trzeba przyswoić sobie umiejętność rzucania jedzeniem w dal) i znosi jakoś okazywanie uczuć (całym sercem zdeklarowany wyznawca tumiwisizmu). Życie z Franciszkiem najgorsze jest nocą - wstajesz sobie w środku nocy, idziesz spokojnie do toalety i nagle syczy na Ciebie... ciemność (podstawowa zasada naszego wspólnego bytowania: możesz Franka nie zauważyć, on zauważy Cię zawsze i zawsze zasygnalizuje jak bardzo mu się ten widok nie podoba). Mimo wrogiego nastawienia, z jakiegoś powodu od samego początku postanowił dzielić ze mną łóżko. Jak tylko zasnę/wyglądam jakbym spała, Franek układa się tuż obok mojej głowy (teraz, po dwóch latach, już prawie pokonałam obawę, że udusi mnie ogonem lub poderżnie gardło we śnie). Reaguje na imię bezbłędnie za każdym razem, w przeciwieństwie do głodoZmorów, które tylko czasem, jak im się zachce (ale nie częściej niż raz na tydzień). Nie boi się psa, wpasował się w resztę stada i czasem nawet sprawia wrażenie, że lubi z nami mieszkać. Być może nigdy nie będzie mi dane go pogłaskać (zdarzyło się to raz - kiedy był w narkozie po kastracji), i być może zawsze zabranie go do weterynarza będzie poprzedzone łowami dzikiego rozjuszonego tygrysa w gumowych rękawicach, ale naiwnie wierzę, że na swój sposób Franek jest z nami związany... i nie jest to tylko związek koci brzuch&pełna micha!
http://kotzwasem.blogspot.com/- blog, który prowadzę ze swoimi dwunastoma kocurami, psem i... naiwnym chłopakiem, który to wszystko toleruje ;d Zapraszam!