O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

blaski i cienie życia z kotem

Moderatorzy: Estraven, Moderatorzy

Post » Czw lis 27, 2014 22:29 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

No to i ja przycupnę. Koteły super. Czekam niecierpliwie na ciąg dalszy.
ObrazekObrazekObrazek

Salem 11

Avatar użytkownika
 
Posty: 2810
Od: Czw paź 24, 2013 20:05

Post » Pon gru 01, 2014 20:31 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

5

Niech ziemia Ci lekką będzie, Babciu.

Kolejny kot wywrócił nasz dom do góry nogami. Nie, nie, absolutnie pięć kotów to jeszcze nie apokalipsa, spokojnie. Ale babcie, które ni stąd ni zowąd wprowadzają się
do Waszego malutkiego mieszkanka wraz z kotem i z tym Niemcem, co wszystko kradnie, to już kiła i mogiła, pomieszanie z poplątaniem i dopust Boży w jednym. Naszą babcię, Alzheimera i ich kotkę zabraliśmy kiedy już było jasne, że pozostawieni sami sobie spalą się niechybnie od zapomnianego czajnika na gazie. Babcie skąd się biorą to każdy wie, natomiast kotka wzięła się z osiedlowego śmietnika kiedy to dwa lata temu łapałam ją na mrozie w celu podarowania wyżej wymienionej babci. Kot to był nie byle jaki, bo brytyjski i warto było dla niego się trochę odmrozić (nim wszyscy się zbulwersują: 1. Daleko mi do kociego rasizmu, osobiście biorę co się nawinie, ale babcia słynie trochę z próżności, a że się nawinął rasowy...^^ 2. Nikomu kota nie zakosiłam, dostałam błogosławieństwo od kociary z rewiru, która zaświadczy, że kota dokarmiała już od trzech lat!).
Zalety Pamci, naszej piątej odsłony kociej klątwy, zaczynają się na jej wyglądzie. Piękne srebrne futerko (kupa futra trzeba by rzec) i słodkie grube łapki. No i tu właściwie też te zalety się kończą. Pamcia jest brytyjsko powściągliwa i wręcz przez nas nielubiana. Jej angielski humor przejawia się w sikaniu nam na łóżka. Cierpi na manię wyższości i kompletnie nie interesują ją przyjaźnie z resztą bandy. Niestety teraz już vice versa. Jej zachowanie wydaje się być zemstą za porwanie jej z mieszkania, które dzieliła z moją babcią, gdzie jej jedyną funkcją było po prostu "bywać widzianą" (najlepszy kot do towarzystwa ever!) i umieszczenie w schronisku, w które najwyraźniej zmienia się mój dom.
Alzheimer też nie był łatwym lokatorem. Czasem zabierał moją babcię w podróże, które zdawały się nie mieć końca. Paradoksalnie, babci stojącej teraz obok mnie było znacznie mniej niż kiedyś, w innym mieście, oddalonym o 30 kilometrów. Czasem jednak Alzheimer bywał łaskawszy - podarował nam kilka chwil, które będę nosić w sercu i w pamięci przez wiele lat. Na przykład wczoraj.
– Wzięłam sobie majtki z suszarki. – oznajmiła mi babcia kiedy wróciłam do domu. Sensacja dnia, powiecie. A ja mimo to zainteresowałam się sprawą. Rzuciłam okiem na wiszące pranie. Tak jak mi się wydawało, na sznurku wisiał cały rządek wyżej wspomnianej bielizny. Mojej i tylko mojej bielizny.
– Babciu, a co to były za majtki? – spytałam, choć już podejrzewałam. Babcia z entuzjazmem zadarła spódnicę, bym mogła je sobie dokładnie obejrzeć. Widoku nie będę Wam opisywać, bo i tak by tu tego nie opublikowali. Dobrze się domyślacie. Moja babcia mająca posturę standardowych babć (210/200/210) wcisnęła na siebie moje koronkowe figi w rozmiarze XS! Z trudem stłumiłam śmiech. No jak można nie kochać mojej babci?

Pamcię z czasem też musieliśmy pokochać. Zwłaszcza kiedy babcia porzuciła luksusy naszego wypasionego kamerlika i wyprowadziła się do przestronnego domu naszej cioci, a kota... zostawiła nam w spadku.
http://kotzwasem.blogspot.com/- blog, który prowadzę ze swoimi dwunastoma kocurami, psem i... naiwnym chłopakiem, który to wszystko toleruje ;d Zapraszam!

karo123

 
Posty: 100
Od: Pon lis 01, 2010 9:48

Post » Pon gru 01, 2014 22:15 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

przycupne
Obrazek

cypisek

 
Posty: 8466
Od: Czw lut 26, 2009 18:44
Lokalizacja: Swinemünde, Oslo

Post » Wto gru 02, 2014 14:49 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

Cudny blog Karolina, wdepnęłam i zostanę na zawsze, czytam i zachwycam się :D :s4:
Gdy cię znalazłam, nie wiedziałam, co z tobą zrobić.
Dziś nie wiem, co zrobię bez ciebie...
Marcel 7.10.2007 - 26.07.2021

kwinta

Avatar użytkownika
 
Posty: 7330
Od: Śro maja 21, 2008 20:47
Lokalizacja: Wielkopolska

Post » Wto gru 02, 2014 20:10 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

@kwinta ♥♥♥
6


Frankenstein zwany raczej Frankiem zawitał na nasze osiedle w czerwcu 2011 roku. Wtedy nie był jeszcze Frankiem, tylko kolejnym bezdomnym kotem, który dotarł do naszej budki w poszukiwaniu jedzenia. A że jedzenia było dużo i zawsze - został. Polubiłam go jakoś szczególnie, bo wśród innych kotów wyróżniał się obrzydliwą bezczelnością i sprytem. Nie przychodził jak inne raz, dwa razy dziennie sprawdzić, czy może w miskach coś się ostało. Gdy był głodny, wyczekiwał pod moją klatką na żarcie „z pierwszej ręki”.
Frankensteinem stał się wraz z nadejściem zimy, która zmuszała koty szukać ciepła wśród samochodowych silników. Spokojna dlań noc zakończyła się bolesnym porankiem i zerwaniem skóry z grzbietu. Kot wyglądał strasznie. Rana miała kształt prostokąta 5x15 cm i goiła się koszmarnie. Wszelkie moje próby zdezynfekowania tego miejsca (choćby i z daleka!) kończyły się syczeniem i grożeniem mi zębami. Franki był dzikim kotem, mogłam więc tylko patrzeć i życzyć mu, by rana się zabliźniła. Życzenie w końcu się spełniło i zima, nawet przy największych mrozach, upływała nam spokojnie, a po przykrym epizodzie pozostało tylko imię.
Franek choć bystry, nie uczył się wcale na własnych błędach. Pod koniec lutego znów spotkał się z samochodowym silnikiem. Nikt nie widział dokładnie co się stało, ponoć urwało mu ogon. Legowisko w kociej budce było przesiąknięte krwią, lecz po Franku nie było śladu. Rozglądałam się za nim tydzień. Po drugim tygodniu straciłam nadzieję. Obrażenia musiały być bardzo poważne, myślałam. Wyobrażałam sobie, że zdycha gdzieś (tak, zdycha, nie umiera, bo bolesne gaśnięcie w jakiejś dziurze, nigdy nie będzie umieraniem) w męczarniach i bardzo powoli. W połowie marca do budki zawitał jako żywy trup. Łzy z oczu wyciskał już okropny smród zgnilizny, nie wspominając o przykrym wyglądzie kota. Ogon nie został całkowicie odcięty. Pękła kość i przebiła skórę, a obrzydliwe, wyschnięte truchło zwisało na jej kawałku. Kot chodził sztywno, na wyprostowanych tylnych łapach, a z każdym jego krokiem wydawałam w myślach jęk, jaki wywoływałby u mnie taki ból. Zdusiłam płacz i pobiegłam do domu po pomoc. Długo próbowaliśmy go złapać i na różne sposoby. Niestety kot, choć oszalały z bólu wciąż był dzikim zwierzęciem, któremu instynkt nakazywał uciekać. Karmiłam go więc, gdy przychodził, choć były to wizyty rzadkie i nieregularne. Nie miałam możliwości monitorowania jego stanu, modliłam się tylko, by szczęście uśmiechnęło się do niego po raz drugi. Zdawałam sobie jednak sprawę, że martwy, gnijący ogon przytwierdzony do reszty ciała to odroczony wyrok śmierci.
W połowie kwietnia ogon, choć całkowicie martwy, wciąż dzielnie trzymał się reszty ciała. Kot był cały brudny, posklejany, mokry od jakiegoś śluzu. Tylne łapy były prawie całkowicie łyse i pokryte gdzieniegdzie skorupą. Wlókł je za sobą (razem z tym cholernym ogonem), co jakiś czas potrząsając nimi jakby chodził po wodzie. Smród był nie do wytrzymania i nie pozostawiał wątpliwości – gangrena zaatakowała resztę ciała. Wyobraziłam sobie jak Franek umiera z głodu nie mogąc wyczołgać się spod jakiegoś samochodu. Wyobraziłam sobie jak żywcem zjadają go robale, które skusiły już pierwsze upały. Wyobraziłam sobie jak to wszystko musi piekielnie boleć i nie mogłam już zwlekać. Następnego dnia uzbrojona w klatkę-pułapkę byłam gotowa łapać go choćby gołymi rękami. Krew się jednak nie polała i piętnaście minut później wiozłam Franciszka w jego pierwszą, a zarazem ostatnią podróż.
Na miejscu Franek nie dał sobie podać zastrzyku. Gryzł i drapał na oślep i było w nim tak dużo życia… Musiałam go zostawić i przyjść za dwie godziny, kiedy drugi weterynarz będzie mógł pomóc. Wróciłam ze ściśniętym żołądkiem gotowa pożegnać się z dzikusem. – Oo, już pani jest, amputowaliśmy mu ten ogon. – zaczął pan doktor jeszcze w poczekalni. – Jak to, nie uśpiliście go?! – powiedziałam niemal z wyrzutem. – A to mieliśmy go uśpić tak na amen? – dopytywał, a ja zaskoczona tak nagłym zwrotem wydarzeń, nie potrafiłam odpowiedzieć na wybuch śmiechu, który wywołała w klinice nasza absurdalna wymiana zdań. Śmiertelny wygląd Franka nie budził dyskusji, martwica była zaawansowana, ale do opanowania, dzięki amputacji; kot wyglądał źle, bo z bólu ciągle się lizał, co spowodowało łysienie, a szorstki język dodatkowo podrażniał skórę. Zdiagnozowano u niego również <o ironio dla bezdomnego kota!> silną alergię na pchli jad (zaropiałe, trudno gojące się rany były wynikiem zapchlenia).
Trzymając klatkę z kotem-nie trupem w jednej ręce i kuracją antybiotykową na 10 dni w drugiej, opuściłam przychodnię. Stanęłam oko w oko z nowym zmartwieniem: gdzie mam trzymać dzikiego kota aż do ściągnięcia szwów?!

Dzień po tym zwariowanym dniu spisuję tę historię. Zamknięta z Frankiem w swoim pokoju ignoruję wycie moich kotów po drugiej stronie drzwi, domagających się ich natychmiastowego otwarcia. Franek leży gdzieś w pobliżu mnie, ale wciąż nie chce ze mną gadać. Właśnie obejrzałam trzyodcinkowy program Jacksona Galaxy i jestem gotowa stawić czoła kotu z piekła rodem. Franio jest dziki, to fakt, ale taka stuknięta historia zasługuje tylko na dobre zakończenie!
http://kotzwasem.blogspot.com/- blog, który prowadzę ze swoimi dwunastoma kocurami, psem i... naiwnym chłopakiem, który to wszystko toleruje ;d Zapraszam!

karo123

 
Posty: 100
Od: Pon lis 01, 2010 9:48

Post » Wto gru 02, 2014 22:20 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

Bardzo smutna jest historia Franka, ale najważniejsze że żyje i to dzięki Tobie :201461 .
I jest teraz przepiękny, choć niedotykalski ale piękny - widziałam go na blogu :D .
Jestem przekonana, że jest bardzo szczęśliwy w Twoim domu, bo to co przeszedł będąc bezdomnym kotem, przyprawia mnie o ciarki .... :cry:

Masz wielkie serce i jeszcze większą wrażliwość Karolino <3 :flowerkitty:
Gdy cię znalazłam, nie wiedziałam, co z tobą zrobić.
Dziś nie wiem, co zrobię bez ciebie...
Marcel 7.10.2007 - 26.07.2021

kwinta

Avatar użytkownika
 
Posty: 7330
Od: Śro maja 21, 2008 20:47
Lokalizacja: Wielkopolska

Post » Wto gru 02, 2014 22:54 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

Dzięki :) ....choć po 3 latach wspólnego bytowania uważam, że jeszcze nie osiągnęliśmy maksimum swojego przyjaciółkowania z Franiem :1luvu:

Kiedyś syczał jak tylko pojawiałam się w jego zasięgu wzroku, teraz pozwala mi siedzieć na kanapie kiedy on sam na niej akurat leży i spadło też jego czuwanie. Wcześniej miał oczy nawet w tyłku i wiał jak tylko zły człowiek pomyślał chociażby o dotknięciu go. Teraz mogę spokojnie zajść go od tyłu, podnieść na jakieś 20 cm i patrzeć jak śmiesznie wierzga nóżkami :mrgreen: wiem, jestem okropna, ale nie może tak po prostu dostawać pełnej michy za darmo! Wierzę, że jeszcze kiedyś (czyli za jakieś 20 lat, sądząc po szybkości z jaką Franciszek zawiera przyjaźnie i przełamuje lody) zamruczy mi choć trochę. A na razie niech sobie żyje w swoim tempie Pędzel jeden :)
http://kotzwasem.blogspot.com/- blog, który prowadzę ze swoimi dwunastoma kocurami, psem i... naiwnym chłopakiem, który to wszystko toleruje ;d Zapraszam!

karo123

 
Posty: 100
Od: Pon lis 01, 2010 9:48

Post » Wto gru 02, 2014 23:00 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

Bardzo sympatyczny Franio z opisu sądząc. Mój pradziadek też był Franciszek i też z opowieści rodzinnych wynika że bywał francowaty i wredny niekiedy :D NIe wiem tylko czy wierzgał nóżkami przy podnoszeniu tego już opowieści nie przekazują niestety. Prawda, jak imię determinuje nasze zachowania? :D
Obrazek
Obrazek
Obrazek

kocia_mendka

Avatar użytkownika
 
Posty: 1385
Od: Pt paź 11, 2013 18:40

Post » Wto gru 02, 2014 23:17 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

hahahahahaahahah you made my day! :)))
http://kotzwasem.blogspot.com/- blog, który prowadzę ze swoimi dwunastoma kocurami, psem i... naiwnym chłopakiem, który to wszystko toleruje ;d Zapraszam!

karo123

 
Posty: 100
Od: Pon lis 01, 2010 9:48

Post » Śro gru 03, 2014 13:35 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

Hej kobitki wpadnijcie na bazarek co? Będę wdzięczna w imieniu moim i Maszeńki :D


viewtopic.php?f=20&t=166313&p=10885926#p10885926
Obrazek
Obrazek
Obrazek

kocia_mendka

Avatar użytkownika
 
Posty: 1385
Od: Pt paź 11, 2013 18:40

Post » Śro gru 03, 2014 13:51 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

kocia_mendka pisze:Bardzo sympatyczny Franio z opisu sądząc. Mój pradziadek też był Franciszek i też z opowieści rodzinnych wynika że bywał francowaty i wredny niekiedy :D NIe wiem tylko czy wierzgał nóżkami przy podnoszeniu tego już opowieści nie przekazują niestety. Prawda, jak imię determinuje nasze zachowania? :D

Oj, to to, Na drugie też mam Franka i bywam francowata i wredna. :twisted: I dlatego franio baaardzo mi się podoba. :love: :1luvu:
ObrazekObrazekObrazek

Salem 11

Avatar użytkownika
 
Posty: 2810
Od: Czw paź 24, 2013 20:05

Post » Pon gru 08, 2014 13:52 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

Cudny watek :-).
Przycupnę również. Z niecierpliwościa czekam na dalszy ciąg kocich opowieści :-).

ultra75

 
Posty: 856
Od: Śro wrz 14, 2011 10:14
Lokalizacja: Katowice

Post » Wto gru 16, 2014 11:12 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

Karo, poprosimy ładnie o dalszy ciąg :D.

ultra75

 
Posty: 856
Od: Śro wrz 14, 2011 10:14
Lokalizacja: Katowice

Post » Pt gru 19, 2014 2:14 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

7
Natarczywy dzwonek domofonu o 8 rano w wolny dzień - kocham. Czyli niemal zawsze ignoruję. A jednak mimo to, nie wiedzieć czemu jakaś Złośliwa Wyższość sprawiała, że sturlałam się z łóżka i powlokłam do przeklętego sprzętu, który śmiał zburzyć mój cudowny plan zalegania w wyrze do głębokich odleżyn.
- Dzień dobry, czy tu mieszka dziewczynka, która zajmuje się kotami? - zabrzmiał w głośniku mój prześladowca. Prześladowca, czyli jakaś wariatka, nie domofon.
- Jaka dziewczynka??! - zapytałam całkiem wartko i rozsądnie, choć pytanie Wariatki wydawało się być z serii tych "od czapy" (coś na pograniczu zajawki akwizytora sprzedającego garnki i podrywu świadków jehowy).
- Nooo jeden pan mi powiedział, że tutaj mieszka dziewczynka, która ratuje koty. To Ty? Bo dziś rano podrzucili nam do ogródka małego kotka i ja nie wiem co z nim zrobić i chodzę tak i pytam, czy ktoś by go nie wziął i ktoś mi powiedział, że może Ty, no i podali mi ten adres...

Krótka przerwa w narracji na osobiste notatki:
1. Zabić, zamordować i ukatrupić idiotę, który puszcza w świat takie pogłoski. A potem na wszelki wypadek jeszcze go uśmiercić, ubić, położyć do piachu i zamknąć na wieki wieków amen.
2. Kto do jasnej ciasnej pociska takie bzdury na osiedlu?!
3. To już wiesz czemu ostatnio 3 razy z rzędu sąsiedzi meldowali ci o kocich zwłokach na ulicy.
4. Taka ze mnie dziewczynka, jak z głodoZmorów poszczący weganie...

Ok, wracamy:

- Przepraszam, ale ja nic nie rozumiem? - choć tak naprawdę rozumiałam. W oczach sąsiadów najwyraźniej rosłam na Violettę Villas, mimo, że pilnowałam się by na wieczorne dokarmianie kotów chodzić zawsze umalowana, w fajnych ciuchach i pokazywać się publicznie od czasu do czasu z chłopakiem. Najwyraźniej mój przekaz "Nie, nie jestem typową starą kociarą, nie mam świra i mam przed sobą perspektywy zamążpójścia" nie był wystarczająco czytelny dla otoczenia.
- Dobra, nieważne. Niech pani wejdzie na górę. - wpuściłam ją do klatki i pobiegłam po szlafrok, ugładzając fryzurę wystylizowaną przez sen (no co, przecież walczę ze stereotypami!). Otwarłam drzwi i mym oczom ukazał się szarobury kartonik z szaroburym kociakiem wewnątrz. Nie wiem co sprawiło, że zadeklarowałam się przygarnąć kotka i poszukać mu domu. Na pewno nie fakt, że w domu przebywał już Kot "nie dotykaj mnie i nie patrz na mnie" Franek i mój najnowszy nabytek - uwaga! pisklę sójki. Czyli coś, czego po prostu bezwarunkowo brakowało i co było niezbędne w domu zamieszkałym przez 6 kotów.
Niestety Stefan, nasze ptaszysko, był z nami tylko 2 dni (nie, nie umarł, i nie został pożarty, czytaj dalej!). Szybko zdałam sobie sprawę, że zdjęcie mojego mieszkania mogłoby być zamieszczone w słowniku języka polskiego pod hasłem "ptasie piekło". No i stała asysta kotów byłaby raczej szkodliwa dla dorastającego ptaka. Poza tym (i tu rada dla każdego, kto kiedyś znajdzie pisklaka), ptaki "podchowane" przez człowieka nie mogą wrócić na wolność, bo nigdy nie będą w pełni samodzielne. Szczęśliwcy posiadający dom z ogródkiem mogą zamontować karmnik i cieszyć się bliskością oswojonego ptaszyska. Ja nie mam, więc Stefan został odwieziony do Schroniska dla Dzikich Zwierząt w Mikołowie. Trafił do ptasiego sierocińca, gdzie wraz z innymi Sójkami-sierotami będzie musiał ogarnąć latanie i kilka innych, przydatnych ptakom umiejętności. Sójki na przykład są takimi naszymi polskimi papugami - świetnie naśladują głosy zwierząt, z którymi miały wcześniej do czynienia, np. miauczenie kota, czy nawoływanie myszołowa.

To tyle mało kocich dygresji. N/N, czyli kot nazwany roboczo Czupakabrą, nie posiadał stałego imienia, ponieważ z powodu jego diabelskiego charakteru długo wisiała nad nim groźba wywalenia (na początku myśleliśmy, że to jakiś zły człowiek zostawił go pod blokiem, ale ja jestem prawie pewna, że to własna matka przyniosła go w zębach i zostawiła z myślą "albo on albo moje biedne zszargane nerwy... których i tak pewnie nie będzie się dało połatać po tym, co uczynił z nimi ten mały koci pomiot!"). Chętni do adopcji Czupka nie walili drzwiami i oknami. Po dwóch miesiącach oczekiwań musieliśmy spojrzeć prawdzie w oczy - nikt od nas nie weźmie tego małego słodkiego <bądź co bądź> gnoja. Nie mogliśmy wówczas wiedzieć, że przytrafiła nam się niebywała okazja - bo chociaż Długi z czasem osiągnął wymiary słusznego psa, wewnątrz był najbardziej przymilnym kiciusiem jakiego poznałam w swojej krótkiej, acz zawrotnej karierze Violetty.

A czy ja i dziki Franek zostaliśmy z czasem najlepszymi przyjaciółmi? Nie. Czy zostaliśmy przyjaciółmi? Nie. Czy lubimy się chociaż? Nie. Nie. Nie. Historia Franciszka to nie bajka i gdybym miała opisać nasze relacje dyplomatycznie użyłabym określenia "tolerujemy się". Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem psycholką trzymającą dzikiego kota na siłę. Problem z Frankiem jest taki, że on ani nie lubi ludzi, ani nie chce wrócić na dwór, choć wielokrotnie miał możliwość. Wspaniałomyślnie pozwoliliśmy mu więc pomieszkiwać w naszym domu, wylegiwać się na naszych meblach i obciążać nasz domowy budżet kolejną gębą do wykarmienia. Franek w zamian daje nam na siebie popatrzeć (minimalna dopuszczalna odległość 2 metry), pozwala się karmić z ręki (tylko trzeba przyswoić sobie umiejętność rzucania jedzeniem w dal) i znosi jakoś okazywanie uczuć (całym sercem zdeklarowany wyznawca tumiwisizmu). Życie z Franciszkiem najgorsze jest nocą - wstajesz sobie w środku nocy, idziesz spokojnie do toalety i nagle syczy na Ciebie... ciemność (podstawowa zasada naszego wspólnego bytowania: możesz Franka nie zauważyć, on zauważy Cię zawsze i zawsze zasygnalizuje jak bardzo mu się ten widok nie podoba). Mimo wrogiego nastawienia, z jakiegoś powodu od samego początku postanowił dzielić ze mną łóżko. Jak tylko zasnę/wyglądam jakbym spała, Franek układa się tuż obok mojej głowy (teraz, po dwóch latach, już prawie pokonałam obawę, że udusi mnie ogonem lub poderżnie gardło we śnie). Reaguje na imię bezbłędnie za każdym razem, w przeciwieństwie do głodoZmorów, które tylko czasem, jak im się zachce (ale nie częściej niż raz na tydzień). Nie boi się psa, wpasował się w resztę stada i czasem nawet sprawia wrażenie, że lubi z nami mieszkać. Być może nigdy nie będzie mi dane go pogłaskać (zdarzyło się to raz - kiedy był w narkozie po kastracji), i być może zawsze zabranie go do weterynarza będzie poprzedzone łowami dzikiego rozjuszonego tygrysa w gumowych rękawicach, ale naiwnie wierzę, że na swój sposób Franek jest z nami związany... i nie jest to tylko związek koci brzuch&pełna micha!
http://kotzwasem.blogspot.com/- blog, który prowadzę ze swoimi dwunastoma kocurami, psem i... naiwnym chłopakiem, który to wszystko toleruje ;d Zapraszam!

karo123

 
Posty: 100
Od: Pon lis 01, 2010 9:48

Post » Pt gru 19, 2014 11:05 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

Mwahahahahahahah ( szatański chichot ) No po prostu poległam :D I właśnie stałam się fanką dozgonna Franciszka :D On po prostu ma identyczny charakter jak ja...aczkolwiek,żeby nie było, ja nie syczę po nocy na ludzi idących do toalety chociaż może powinnam? Uważam,że Franciszek jest cudowny ponieważ jest typowym kotem.Pozwala się kochać jak widać, ale na SWOICH zasadach.Czyli jak każdy szanujący się kot. No bo co powiedzieć o kocie, który złapany na ręce jest automatycznie przewracany na plecy i ciumciany po brzuszku i znosi to ze stoickim spokojem? Podejrzewam,że gdybym chciała zastosować taki numer na Franusiu to bym sobie mogła zdjąć skórę z twarzy w całości. Może to i dobry pomysł, rozprostowałabym sobie zmarszczki.... To może ja kiedyś Was odwiedzę? Kremy przeciwzmarszczkowe takie drogie są ostatnio....,
Kochany Franciszku, z tego miejsca chciałabym bardzo serdecznie Cię pozdrowić i przekazać w pełni metaforyczny buziak w czubek nochala... :D Twoja na wieki kocia_mendka.

p.s Gdyby nie 100% świadomość,że mam tylko jedno dziecko i jest ono homo sapiensem w pełni powiedziałabym,że to mój syn, pomijając przynależność gatunkową... :D
Obrazek
Obrazek
Obrazek

kocia_mendka

Avatar użytkownika
 
Posty: 1385
Od: Pt paź 11, 2013 18:40

[poprzednia][następna]



Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: nfd i 24 gości