O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

blaski i cienie życia z kotem

Moderatorzy: Estraven, Moderatorzy

Post » Pt sie 01, 2014 17:16 O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

Zapłacz
kiedy odejdzie,
jeśli Cię serce zaboli,
że to o wiele za wcześnie
choć może i z Bożej woli.

Zapłacz
bo dla płaczących
Niebo bywa łaskawsze
lecz niech uwierzą wierzący,
że on nie odszedł na zawsze.

Zapłacz
kiedy odejdzie,
uroń łzę jedną i drugą,
i – przestań nim słońce wzejdzie,
bo on nie odszedł na długo.

Potem
rozglądnij się wkoło
ale nie w górę;
patrz nisko i – może wystarczy zawołać,
on może być już tu blisko...

A jeśli ktoś mi zarzuci,
że świat widzę w krzywym lusterku,
to ja powtórzę:
on w r ó c i... Choć może w innym futerku.


Franciszek Klimek "On wróci"

Z dedykacją dla Ćpuna - będziesz na zawsze w mym sercu Przyjacielu!

PROLOG

- Silna anemia. Obawiam się, że nerki całkowicie zaprzestały pracy.
- Ale, ale jak? Co to znaczy? Jak to poprawić? Znowu kroplówki? - zasypałam weterynarza gradem pytań.
- To znaczy, że szpik kostny nie jest już pobudzany przez nerki do produkowania krwinek, co spowodowało anemię. Będę szczery. - powiedział, uprzednio biorąc głęboki oddech. - W przypadku kotów nie można mówić o leczeniu. Podawanie sztucznej erytropoetyny, hormonu, który stymuluje szpik kostny do produkcji erytrocytów, daje rezultaty u psów. Niestety koty na to kompletnie nie reagują.
- I co? Żadnej nadziei?
- Nerki już nie podejmą pracy, a więc ilość czerwonych krwinek nigdy nie będzie dostateczna. Jedyne co można zrobić to przeprowadzić transfuzję krwi, ale to zabieg krótkotrwały. Trzeba by go powtarzać co dwa tygodnie albo częściej. Naprawdę uważam, że przy przewlekłej niewydolności to wszystko jest bezcelo...
- To co z tą transfuzją? - weszłam lekarzowi w słowo. - Kiedy możemy ją przeprowadzić?
- Potrzebne są jednostki krwi z banku albo zdrowy kot jako dawca. - zaczął objaśniać zrezygnowany. - No i niestety nie można tego przeprowadzić u nas, musiałaby pani pojechać do odpowiedniej kliniki i...
- Gdzie ta klinika?

To był początek walki. A właściwie koniec. Ale wtedy jeszcze nie byłam gotowa w to uwierzyć.

***

Wróciłam z Ćpunem do domu analizując wszystko co powiedział weterynarz. Zawiozłam go do przychodni, ponieważ nagle gorzej się poczuł. Całą noc i popołudnie spędził pod wanną i wracał tam ilekroć go spod niej wyciągałam. O niewydolności wiedzieliśmy od roku, dotychczas nie było żadnych dramatów. Karma dla nerkowców, kontrolne badania, obywało się nawet bez częstych kroplówek. Tyle się naczytałam o trudnym przebiegu tej choroby zaraz po postawieniu diagnozy, że płakałam cały dzień, jakbym już pożegnała mojego ukochanego kocura. A tu proszę, trwał z nami prawie rok, bez cierpienia, wybrzydzania, z kreatyniną i mocznikiem w ryzach. Aż do dziś.
Nie myślcie sobie, że to taki idealny kot. On nawet koło ideału nie leżał. Właściwie w przypadku Ćpuna zasadniej byłoby w tej metaforze użyć innego czasownika - tak, zdecydowanie! On nawet koło ideału nie naszczał (a szczał dużo, często i wszędzie). Przez trzynaście obsikanych w każdym calu lat byłam właścicielką jednego niekastrowanego (matko, gdzie ja miałam głowę?!) kocura. Wredne indywiduum kochane chyba tylko przeze mnie i tylko mnie kochające. Wstyd się przyznać, ale przyszłam na świat w rodzinie antykociej. Mama nienawidziła jedynie dwóch rzeczy: koloru brązowego i kotów. I wierzcie, z tych dwóch nieszczęść wolałaby chodzić całe życie w brązowym swetrze. I tak żyliśmy sobie przez te trzynaście lat, 4745 dni, straciwszy 200 zalanych kołder, 2 monitorów LCD, 2 podłóg wypaczonych od wilgoci paneli, 12 rolek przerabianych wiecznie pazurami tapet, 23 par butów, które nigdy nie przestały śmierdzieć amoniakiem i 3 dywanów (tylko trzech, bo po ostatnim wszelkie dywany zostały w domu zlikwidowane). Lecz kiedy Ćpun umierał byliśmy gotowi walczyć jeszcze o kilka takich dni.
- Dzwoń do pani Izy, pojedziemy jeszcze dziś! - decyzja mamy utwierdziła mnie w przekonaniu, że naprawdę wszyscy kochamy tego małego sukinkota (co wcale nie przeszkadza wciąż go nienawidzić).
Szczęśliwie kilka miesięcy wcześniej do naszego domu przyplątał się potencjalny dawca krwi. Nie przypuszczaliśmy wtedy, że Klops, przygarnięty dachowiec będzie mógł się tak szybko odwdzięczyć za dom. Zapakowałam więc nasz koci dobytek do samochodu i wyruszyliśmy z Katowic do sprawdzonej kliniki w Bielsku-Białej. Plan był konkretny, transfuzja jak najbardziej realna i choć w głębi duszy wiedziałam, że w grę wchodzi jedynie odroczenie, byłam przekonana, że jeszcze dziś wyrok nie zostanie wykonany.
Jadąc w zawrotnym tempie o godzinie 22 dotarliśmy na miejsce, potem czas jakby zwolnił. Nim wskazówka zegara przesunęła się w końcu o kolejną godzinę, minęły dla mnie ze 2 dni. Czekać. Czekać. Czekać. Choć zaparłam się, by walczyć o mojego kota, w tej walce byłam bardzo biernym wojownikiem i nic ode mnie nie zależało. Badania były decydujące i zaklinałam je uparcie w myślach czekając na telefon z laboratorium. W końcu zadzwonił!
- Tak. Tak. Wysoki. A kreatynina? - z zaciśniętym żołądkiem słuchałam odpowiedzi pani Izy, które kierowała do słuchawki. Mimowolnie wychyliłam się, by spojrzeć na cyfry, które, choć niepożądane, uparcie pojawiały się na kartce zapisywane przez lekarkę. Mocznik 369. Kreatynina 9,47. I już. Walnęło mocno i niespodziewanie. Konkretny plan obalony przez konkretne liczby.
- Musimy najpierw zbić mocznik, podłączyć kroplówkę, wstrzymajmy się z tym przetoczeniem. - zwróciła się do mnie po skończonej rozmowie. - Nie będzie łatwo, wyniki są bardzo wysokie i pogorszyły się tak nagle... - nie przerywając zaczęła przygotowywać kroplówkę, choć jej ruchom brakowało energii i zdecydowania. Nie sądziłam, że dam radę to wykrztusić, nie przypuszczałam, że będę musiała zadecydować i że przyjdzie mi to tak niesamowicie łatwo, ale słowa zawisły w powietrzu, nim zdążyłam je przemyśleć: - Chciałabym się z nim pożegnać.
- Ale, pani doktor mówi, że... - mama próbowała interweniować, ale nie dałam jej dokończyć. Może bałam się, że mnie przekona? Znalazłam Ćpuna 13 lat temu, małego kociaka, poranionego, z gnijącym ogonem, przeraźliwie miauczącego, na swój sposób przeklinającego pewnie na czym świat stoi. Kochałam go, byłam jego panią/był moim panem i byłam mu winna tę decyzję. Postanowiłam nie trzymać go dłużej przy sobie na siłę. Czy miałam wątpliwości? Nie, nie miałam. Nie było ich w tym wątłym ciałku leżącym na metalowym stole. Nie było ich w jego cierpiących oczach. A wreszcie nie było ich w jego spaczonym, złośliwym umyśle, który już wcale nie miał ochoty ani siły wypinać tyłka i lać po ścianach ile wlezie.
- Nie martw się Ćpunku, nic już nie będzie Cię bolało, śpij sobie spokojnie, zaraz wszystko będzie dobrze. - słuchałam pani Izy jak czule i spokojnie przemawia do mojego kota i byłam jej niesamowicie wdzięczna, bo sama nie potrafiłam wydusić z siebie choćby słowa pożegnania. Wyobraziłam sobie jak to będzie wrócić do domu bez Ćpuna i przeżyć kolejne dni, tygodnie, ze świadomością, że już go nie ma. Cmoknęłam go w każde oko z osobna, czego tak bardzo nie lubił. W największej demonstracji obrzydzenia, czy czego tam wie, zawsze "sklejały" mu się powieki na dobre kilka sekund. Tym razem "skleiły się" na stałe. Nie mogłam tego znieść. Wybiegłam z przychodni.

***

- Ulżyło mi, że podjęłaś taką decyzję. - dobiegło zza moich pleców. Byłam zbyt zaryczana, żeby usłyszeć jak pani Iza podchodzi do mnie z tyłu 10 minut później. - Bałam się, że będziesz chciała go ratować, a on bardzo cierpiał.
- Już po wszystkim?
- Tak. Już go nie ma.

"Żywi mają zawsze rację przed umarłymi" - jakoś tak to szło, no nie? Niestety opuszczając przychodnię weterynaryjną w Bielsku zapomniałam o tej starej prawdzie. Zbyt zrozpaczona po uśpieniu jedynego faceta, którego kochałam przez niemal połowę swojego życia, zbyt załamana, by logicznie myśleć, nie zamknęłam Klopsa, niedoszłego dawcy w transporterze. Szybko przekonałam się jak fatalne to miało mieć skutki, zbyt szybko by móc zareagować. Otwierając mamie drzwi auta, kątem oka widziałam jeszcze jak potyka się o krawężnik. A potem patrzyłam jak kot, którego niosła, jedyny żywy jaki mi pozostał, wyskakuje jej z rąk i ucieka przerażony w ciemną noc.
Ostatnio edytowano Pon sie 04, 2014 16:21 przez karo123, łącznie edytowano 1 raz
http://kotzwasem.blogspot.com/- blog, który prowadzę ze swoimi dwunastoma kocurami, psem i... naiwnym chłopakiem, który to wszystko toleruje ;d Zapraszam!

karo123

 
Posty: 100
Od: Pon lis 01, 2010 9:48

Post » Pt sie 01, 2014 22:06 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

[*] aż mi się łezka się w oku zakręciła....
Obrazek Obrazek
Klarunia [*] 06.2004 - 10.02.2013 czekaj na mnie za TM BARF-ujemy od września 2013r.

ab.

 
Posty: 8557
Od: Pt kwi 12, 2013 21:10
Lokalizacja: Koszalin

Post » Pt sie 01, 2014 23:11 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

Bardzo współczuję. Ćpun był szczęściarzem, że miał tak kochających dużych.
Jeśli ktoś mówi, że nie lubi kotów to znaczy, że nie spotkał jeszcze tego właściwego.
Kicuś 04.1997 - 22.10.2010..........Troczuś 2004 - 14.02.2019...............Myszka.................... Mirmił.................GRysiu
Trzy zdjęcia kotów to za dużo.
Obrazek

Irlandzka Myszka

 
Posty: 1546
Od: Nie sie 15, 2010 16:49
Lokalizacja: Cork, Irlandia

Post » Sob sie 02, 2014 18:28 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

Bardzo współczuję. :(
Szukajcie Klopsa, może uda się go znaleźć :!:
To tylko ja,
Tż Gretty
:cat3: Kot. Nie dla idiotów!

Gretta

Avatar użytkownika
 
Posty: 35235
Od: Wto lip 18, 2006 12:53
Lokalizacja: "wesołe miasteczko" (Trybunalskie)

Post » Pon sie 04, 2014 16:24 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

1

Kiedy spojrzałam na zegarek była trzecia nad ranem. Nigdy go nie znajdziemy, pomyślałam. Byłam wyczerpana psychicznie i fizycznie. Łaziliśmy po okolicznych działkach od czterech godzin kompletnie nie przygotowani na szeroko zakrojone poszukiwania. Mieliśmy 2 małe latarki z kliniki i talerzyki z kocią karmą, które rozstawialiśmy dosłownie wszędzie. Było mi głupio, że pani Iza z mężem po całym dniu w pracy zarywa noc, żeby pomóc nam szukać kota, którego bądź co bądź, straciłyśmy przez własną głupotę. Nie śmiałam jednak podziękować im za pomoc i odesłać do domu.
- Zniosę każdy wstyd, byleby Klops wrócił dziś z nami! - powtarzałam sobie w myślach. Jednak z każda chwilą byłam coraz bardziej pewna, że tej nocy, 30 października, straciłam oba koty. Zmęczenie dawało w kość, ale nie mogłam odpuścić. Wydawało mi się, że jeśli wrócimy teraz do Katowic, to choćbyśmy potem szukali resztę życia, nigdy już nie zobaczymy Klopsa. O czwartej musiałam przyznać, że dalsze poszukiwanie nie ma sensu.
- Prześlijcie nam ogłoszenie ze zdjęciami po powrocie, wydrukujemy je i powiesimy tu w okolicy. - weterynarze byli mocno zasmuceni, ale nie czułam, potępienia za swój błąd, za co byłam im ogromnie wdzęczna. - Odpocznijcie i przyjedźcie wieczorem. Klops na pewno jest wystraszony, więc schował się gdzieś tu blisko. Na pewno nigdzie się teraz nie ruszy.
- A jak pobiegł gdzieś dalej? I szukamy go w miejscu, w którym w ogóle go nie ma? - musiałam podzielić się swoimi wątpliwościami. Kompletnie nie wierzyłam, że uda się znaleźć kota w obcym dla niego mieście, na terenie, którego nie znałam ani ja, ani on. Poza tym TO BYŁ KLOPS. Przez te miesiące kiedy był z nami podejrzewaliśmy, że ma koci odpowiednik zespołu Downa. Jego "miauk" był ledwie słyszalny, a każdy jego ruch jakby puszczany w slow motion. Świadomość tego, jak bardzo był flegmatyczny, i że jego jedyną aktywnością w ciągu dnia było szukanie frajera, który by go głaskał i głaskał, nie pomagała mi wyobrazić sobie teraz, że Klops-Wcale Nie Dzikus będzie gdzieś dzielnie walczył o przetrwanie i czekał, aż w końcu uda nam się go odnaleźć.
Pożegnałyśmy się z lekarzami i wsiadłyśmy do auta. Zupełnie zapomniałam o Ćpunie! Teraz widok tego martwego, pewnie już zupełnie zimnego futerka zawiniętego w kocyk na tylnim siedzeniu obudził we mnie poczucie winy. Za decyzję o uśpieniu. Za męczenie go badaniami przez cały dzień, jego ostatni dzień. A wreszcie za to, że nie opłakuję teraz śmierci Przyjaciela.
Jednak kładąc się spać o świcie nie myślałam o tym, że Ćpun nie leży na swojej poduszce obok mnie. Martwiłam się o Klopsa, który 50 kilometrów od domu czeka gdzieś przerażony i nie ma pojęcia co się dzieje.

***

O godzinie 11, po zaledwie trzech godzinach snu, wracałam już do Bielska. Michałowi, mojemu chłopakowi ledwie od kilku dni, zafundowałam randkę życia kiedy to obładowani ogłoszeniami o zaginięciu kota ruszyliśmy oplakatować miasto. Nie dbałam o to, czy ten związek nie był za świeży, by przetrawić moje kocie wariactwo. Zazwyczaj Crazy Cat Lady ujawniała się po dziesiątej randce, teraz jednak dbała jedynie o to, by jej kolejny kot nie miał randki ze śmiercią.
- Ok, przerwa na obiad! - zarządził Rudy (nie, nie ma żadnej metafory w tym przezwisku - jest zwyczajnie rudy, jak wszystkie te dzieci, na których widok szczypaliśmy się w dzieciństwie na trzepaku), po 5-godzinnym marszu przez bielskie ulice, bloki, ogródki, śmietniki i wszystkie inne szczeliny, które wydawały się odpowiednie dla kota. Jeśli miał dość mnie i moich form rozrywki nie dał po sobie nic poznać. Za to głodu nie lubił ignorować, o czym zdążyłam się już wcześniej przekonać.
- Jak się czujesz? - zapytał kiedy połykaliśmy już frytki w McDonaldzie. Nie byliśmy przyjaciółmi, choć znaliśmy się większą część życia chodząc do jednej podstawówki, gimnazjum i liceum. Aktualnie przeżywaliśmy spóźnioną fascynację sobą nawzajem, kiedy to spotkaliśmy się przypadkiem uczęszczając na zupełnie inne już uczelnie wyższe. Była to, póki co, raczej fizyczna fascynacja, dlatego nie wiedziałam na ile mogę się przed nim otworzyć.
- Okropnie. Kleimy te plakaty, szukamy go, a mnie i tak się wydaje, że nigdy go nie znajdziemy. Boję się, że on będzie cierpiał, umrze jakąś straszną śmiercią, samochód go potrąci i będzie długo zdychał, albo będzie się błąkał, głodował i zastanawiał dlaczego go wyrzuciliśmy... - podzieliłam się z nim wszystkimi swoimi czarnymi myślami. A co mi tam, pomyślałam, niech mnie zostawi dupek jeden, najwyżej do domu wrócę pociągiem! - Ćpun chociaż umarł, po prostu nie żyje... Gadam bez sensu, prawda? - Michał w odpowiedzi tylko nieznacznie pokręcił głową. - Po prostu wiem gdzie jest, że już nie cierpi. A Klops żyje i wszystkie te straszne rzeczy mogą go jeszcze spotkać...i nie będzie wiedział, że go szukaliśmy i że wcale go nie wyrzuciliśmy... - Zamilkłam, kiedy objął mnie ramieniem. W zasadzie pierwszy raz mu się zwierzyłam i poczułam przyjemne odprężenie, mimo tego wariactwa wokół.`
- A wiesz, że to już w zasadzie jego druga ucieczka z domu, co trochę stoi w sprzeczności z jego charakterem? - zagadałam już mnie dramatycznie.
- Jak to? Uciekł już wam wcześniej?
- Taa, na początku. Kiedy go znalazłam mama nie zgodziła się na drugiego kota, jak zawsze zresztą. Miałam mu znaleźć szybko dom i znalazłam. Ludzie, którzy chcieli go wziąć myśleli, że to chyba jakiś mały kociak i przyszli po niego z pudełkiem po butach, a on miał z pół roku i był już raczej sporawych gabarytów. Widziałam ich rozczarowanie, ale powiedzieli, że i tak go wezmą. Zapięłam go na szelki, bo przecież do tego kartona i tak by nie wlazł, i zabrali go do samochodu. Babka chyba jednak nie bardzo go chciała, bo trzymała go tak słabo, że w pewnym momencie wyrwał jej się z rąk i tyleśmy go widzieli.
- Serio? To jak wtedy go znaleźliście? - dopytywał.
- Tamci się zmyli, tak im zależało. Pamiętasz Adę? - kontynuowałam kiedy potwierdził. - Spędziła ze mną na parkingu kilka godzin, leżąc na lodzie pod samochodem kiedy próbowałyśmy go stamtąd wyszarpać. Ale za każdym razem uciekał pod inny i ta zabawa nie miała końca. Byłyśmy zmarznięte, wyglądałyśmy jak głupki i dałyśmy spokój. Na drugi dzień przyszłam na parking i tylko go zawołałam, z przekonaniem, że ani mi się śni go dalej ścigać, a to zmarznięte i głodne kocisko przybiegło jak wierny pies. No i mama stwierdziła, że widocznie nie chciał mieszkać z tamtymi ludźmi, wolał nas. I został.
- Sama widzisz! Wtedy się znalazł, teraz pewnie też się znajdzie.
- Wtedy było inaczej. Uciekł w miejscu, które znał, blisko mojego domu...
- Chodź. - przerwał mi. - Obejdziemy jeszcze raz te działki koło przychodni. - i pociągnął w stronę wyjścia. Może jednak wszystko skończy się dobrze, pomyślałam nieśmiało pierwszy raz.

Wróciliśmy do domu dopiero późną nocą. Sami.

Kilka dni temu miałam jeszcze w domu dwa koty, czego wciąż nie mogłam zapomnieć i teraz, kiedy wróciłam po nieudanych poszukiwaniach, w domu były... dwa koty. Parę czarnych kociąt, "bliźniaków", jak je z mamą nazywałyśmy, znalazłam 2 tygodnie wcześniej przy śmietniku. Chorowały na koci katar i do czasu wyzdrowienia i odwiezienia do schroniska mieszkały u nas w piwnicy.
- Pusto tu tak, po co mają siedzieć na dole same, nie ma Ćpuna, Klopsa, nikogo nie zarażą... - tłumaczyła się nieudolnie moja mama, znany mi od dzieciństwa zagorzały wróg kotów, w odpowiedzi na mój pytający wzrok. Nie mogłam wykrzesać z siebie ani cienia euforii, której jeszcze do niedawna byłoby mnóstwo z powodu tej nieoczekiwanej przemiany. Poza tym, te dwa małe rozbrykane brudasy nie są w stanie zastąpić mi moich ukochanych kocurów, pomyślałam. Zignorowałam zaczepki moich skarpet, które te dwa karły toczyły u mych stóp i zamknęłam dokładnie drzwi, żeby przypadkiem nie wlazły mi do pokoju. Położyłam się do łóżka z nikłą nadzieją, że może wreszcie odpocznę. Niestety sen był ostatnim gościem jakiego mogłam się spodziewać dziś w nocy.
Nad ranem telefon wydzwaniał non stop, kiedy to Klops był widziany jednocześnie we wszystkich rejonach Bielska przez ludzi zmierzających do pracy (NIGDY, pod żadnym pozorem nie gubcie prążkowanego burego kota - większa jest już chyba tylko liczba atomów tlenu na świecie!). W ciągu dnia tendencja była podobna. Cieszyłam się, że zainteresowanie było tak duże, choć trudno było sprawdzać każde zgłoszenie - nas w Bielsku nie było, a liczba ludzi "dobrej woli" na miejscu była ograniczona.
Na wieczór zaplanowaliśmy wielką akcję poszukiwawczą. Możecie uważać, że wszystkich nas powinno się wsadzić do czubków, ale MUSIELIŚMY znaleźć Klopsa. Rodzina to rodzina, a Klops, nawet taki autystyczny, do tej rodziny należał. Uzbrojeni w psa (niestety niezbyt tropiącego, ale zawsze to pies) i latarki byliśmy gotowi szukać go do rana. Trochę się bałam, że wcześniej zgarnie nas policja (też bym zadzwoniła, gdyby w ciemną noc banda ludzi chodziła po ogrodach z latarkami), ale los nam sprzyjał. Poza tym po Bielsku krążyła już podobno legenda o wariatce, która rozpaczliwie szuka swojego kota przy pełni księżyca ("Kota, serio? Dziecka to bym może szukał, ale KOTA?!"). Widocznie była popularniejsza niż sądziłam.
Zaczęłam od tych samych ogródków, w których Klopsa zgubiłyśmy dwa dni wcześniej. Świeciłam latarką we wszystkie możliwe szczeliny. Przez 15 minut naliczyłam z tuzin jeży i żadnego kota. Stosowałam się do rad z forum, które dawali inni kociarze i nawoływałam Uciekiniera bez przerwy. Nic... Chwila! Coś jest! Tak, to na pewno kocie gały! Nie przestawałam wołać i zbiżałam się do miejsca, w którym świeciły się oczy. Nie wiedziałam czy to Klops i nie wiedziałam czy, cokolwiek to było, nie zwieje, kiedy spróbuję go dotknąć. Dlatego zrobiłam coś głupiego. Z bijącym sercem złapałam szybko zwierzę za kark, uniosłam i zamknęłam w żelaznym uścisku, żeby TO COŚ, czymkolwiek było ani się nie uwolniło, ani mnie nie podrapało. Biegiem pognałam do samochodu, zamknęłam się w nim i dopiero wtedy odważyłam przyjrzeć zwierzęciu. Zwolniłam uścisk i spojrzałam w pysk zwierzęciu. Matko, co za ulga! KLOPS!!!

*Klops znalazł się trzeciego dnia poszukiwań, w dziurze na tyłach budynku, w którym mieści się przychodnia weterynaryjna, pod którą go z mamą zgubiłyśmy. Znalazł się w nocy w Święto Zmarłych, 1 listopada. Dzięki Ci Ćpunku!
http://kotzwasem.blogspot.com/- blog, który prowadzę ze swoimi dwunastoma kocurami, psem i... naiwnym chłopakiem, który to wszystko toleruje ;d Zapraszam!

karo123

 
Posty: 100
Od: Pon lis 01, 2010 9:48

Post » Wto sie 05, 2014 13:19 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

Przy okazji zachęcam do wzięcia udziału w konkursie, w którym można wygrać torbę z kotem lub puchatkowym tygryskiem. Konkurs trwa na FB: https://www.facebook.com/pages/Kot-z-w% ... 2349852635


Obrazek
https://scontent-a-fra.xx.fbcdn.net/hph ... e=544D36A4
Ostatnio edytowano Wto sie 05, 2014 14:11 przez NITKA/KARINKA, łącznie edytowano 2 razy
Powód: za duże zdjęcie zamieniłam na mniejsze
http://kotzwasem.blogspot.com/- blog, który prowadzę ze swoimi dwunastoma kocurami, psem i... naiwnym chłopakiem, który to wszystko toleruje ;d Zapraszam!

karo123

 
Posty: 100
Od: Pon lis 01, 2010 9:48

Post » Nie sie 10, 2014 13:13 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

Uff, podziwiam i współczuję takich przygód. Cudownie, że Klops się odnalazł, a Ćpun miał tak wspaniałych dużych.

maneki

Avatar użytkownika
 
Posty: 648
Od: Pon wrz 19, 2011 12:40

Post » Nie sie 10, 2014 15:51 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

Cieszę się,że Klops się znalazł :D
Fajnie piszesz,czekam na dalsze kocie opowieści

wiolka06

 
Posty: 801
Od: Nie paź 10, 2010 19:08

Post » Śro sie 13, 2014 21:07 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

Pi ękne to. Łzy same płyną. Jakie mądre pożegnanie z ukochanym kotem. Jakie dojrzałe.Jestem wstrząśnięta i z uwaga będę śledzić dalsze Wasze losy.

mama-san

 
Posty: 180
Od: Pt lis 19, 2010 16:00

Post » Pon sie 18, 2014 13:41 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

Będę tu zaglądać a na razie muszę umyć, moje zaryczane oczęta ....
Gdy cię znalazłam, nie wiedziałam, co z tobą zrobić.
Dziś nie wiem, co zrobię bez ciebie...
Marcel 7.10.2007 - 26.07.2021

kwinta

Avatar użytkownika
 
Posty: 7330
Od: Śro maja 21, 2008 20:47
Lokalizacja: Wielkopolska

Post » Wto lis 18, 2014 16:17 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

2 i 3

Jeszcze przed chwilą nie miałam w domu nic miauczącego (pies piszczący o czekoladę się nie liczy). Teraz po mieszkaniu wałęsały się 3 kocury. Czyli o jakieś 2 za dużo. Obrady co począć z kocią nadwyżką trwały w najlepsze, tymczasem rzeczona nadwyżka pozwoliła sobie zamieszkać w dziurze pod wanną i niczym stwór z dziecięcych koszmarów wyłaziła nocą, by wpełznąć nam do łóżek. Kociaki nie były oswojone, a ich fucząca powierzchowność nie budziła raczej sympatii wśród ławy przysięgłych, która miała zadecydować o ich losie (choć w jej składzie była moja "Nagle Wielka Kociara" mama). Klops warujący pod drzwiami łazienki i pilnujący, by to [w jego mniemaniu] kocie zło z niej nie uciekło, raczej przesądził sprawę...
______________________________
Pewnego dnia, w tym innym życiu, tym które toczyło się jeszcze z udziałem Ćpuna, jakieś milion galaktyk dalej (przyp.autora >>czyli tydzień temu) wracałam z mamą ze sklepu. Za cholerę nie przyszło mi wtedy do głowy, że lada chwila zostanę złodziejką kotów. A jednak, 10 minut później biegłam co sił do domu z wierzgającym i gryzącym na oślep czarnym kociakiem pod pachą. Mama biegła tuż za mną. Z czarno-białym. Tak samo milusińskim.
Normalnie (nie)legalnie ukradłyśmy koty spod sklepu! (Co nam od*#&^ło, spytacie. Ja też się zastanawiam, bo chociaż swoje wariactwo znam i akceptuję, tak matka zawsze była normalna). Koty zauważyłyśmy pod autem. Wciąż rozważam, który wyglądał gorzej - czarny, który wyglądał jakby mu zgniły oczy, czy czarno-biały, któremu przez krwiste strupy na szyi prześwitywała tchawica. Nawet taki zagorzały wróg kotów jak moja rodzicielka zna miłosierdzie i choć koty były dzikie, a ich złapanie
kosztowało nas trochę krwi i znoju, ostatecznie zostały zabrane do weterynarza.
Choć przegryziona tchawica u jednego rokowała całkiem dobrze, tak zdiagnozowana panleukopenia u drugiego skreślała właściwie ich obu.
- Nieuleczalna. Fatalny stan. Odwodniony... - poszczególne słowa pani weterynarz docierały powoli. Godzinę temu jeszcze nie wiedziałam o jego istnieniu, a teraz żal mi było, że to istnienie dobiega końca. Przychodzi to to na świat, małe, bezbronne, pocierpi trochę, a potem umiera cierpiąc jeszcze bardziej, zanim osiągnie rozmiar choćby dorodnego szczura. No przyznacie, że trochę żal? A że wierna jestem przegranym sprawom, a pani Karolina, jak przystało na moją imienniczkę też lubi powalczyć z wiatrakami, zabrałyśmy się do roboty. Dostałam od niej do domu wór kroplówek i tajemnych mikstur z zaleceniem, by póki co powściągnąć wszelki entuzjazm. W tym boju miałyśmy raczej polec. A właściwie nie my, tylko mały czarny kot, który owszem przynosił pecha, ale tylko sobie.
Kocury wsadziłam do piwnicy i... jeszcze tego samego wieczoru urządziłam tam sobie randkę. Michał przyszedł jako wsparcie, choć do kłucia kota igłami palił się jeszcze mniej niż ja. Wierzcie mi, nawet ledwo żywe kocie zwłoki wzbraniają się przed niewprawnymi rękami. Po piątej próbie zrobiliśmy przerwę. Podałam Rudemu strzykawkę, by ją odłożył i ze zdumieniem przyjęłam to, co z nią zrobił.
- Czy Ty właśnie wbiłeś igłę, którą wkłuwamy w żywy organizm w stary, obleśny piwniczny fotel...Tyy synu lekarki?!
Mina Michała świadczyła o tym, że raczej tego nie przemyślał. Z czasem dowiedziałam się, że taki właśnie jest. Inteligentny umysł analityczny i roztargnienie, które gwarantowało mu zaliczanie najgłupszych wpadek. I piegowaty dzieciak, który uśmiecha się z jego twarzy, gdy już zrozumie swój błąd. Właśnie ten głupkowaty uśmiech wtedy pomógł mi zrozumieć, że chyba się w nim zakocham. Nie bez znaczenia był też fakt, że oto on właśnie spędza wieczór w brudnej piwnicy, ze świrniętą laską, która podłącza kroplówkę w jakiegoś bezdomnego kota (byliście kiedyś na dziwniejszej randce?).
Po kolejnej godzinie oglądania telewizora, który Rudy wytargał z rupieci i podłączył sobie w ramach urozmaicania randki (Hej, zejdźcie na ziemię! Przecież nie mógł być aż tak idealny!), ponowiliśmy próbę podania kroplówki (po wymianie igły rzecz jasna). Jeśli chcecie zobaczyć efekt rodem z kreskówki Looney Tunes, to podziurawcie skórę kota w dwudziestu miejscach, przepuśćcie przez niego kupę wody, siądźcie wygodnie i podziwiajcie tę nietypową fontannę (żartowałam, nigdy tego nie róbcie!).


Kolejne dni, mimo kroplówek podawanych coraz bardziej sprawnie, nie przynosiły poprawy. Krtań biało-czarnego kocurka goiła się, jednak zaczął już wykazywać objawy choroby, która pustoszyła organizm jego brata. Patron przegranych spraw za nic nie chciał się wstawić za tymi maluchami, a my powoli musieliśmy rozważać opcję skrócenia ich cierpienia. Z czarnym było tak źle, że każdego dnia wkładając rękę do szczeliny, do której wpełzał, by tam cicho gasnąć, zastanawiałam się czy dotknę zimnego, czy wciąż jeszcze ciepłego futerka...


_________________________
Co bardziej wnikliwy czytelnik już zna zakończenie tego rozdziału. A tym, którym coś tam umknęło, już zdradzam trochę przyszłości:
Miną cztery lata od śmierci Ćpuna. Wśród licznych głodoZmorów, które zamieszkają w moim domu przez te lata (czego teraz absolutnie nie wiem i nie podejrzewam!), będzie kot o niezwykle elokwentnym imieniu Czarny i jego brat Warkot. Gdy Warkot był małym kociem szczur nadgryzł mu krtań, więc nigdy nie będzie już mruczeć tylko warczeć (jeszcze tego nie wiem, ale z czasem zacznie bardziej być Świniakiem z powodu posiadania słodkiego różowego nochala oraz miłości do wody i brudu - swoją drogą znacie kota, który lubi te dwie rzeczy, podczas gdy cała kocia populacja ich nienawidzi?). Czarny to będzie kot-mutant. Być może z powodu koktajlu antybiotykowo-witaminowego, który walono mu w żyły, gdy w dzieciństwie był umierający. Będzie cierpieć na syndrom wiecznie pustego brzucha i stale modlić się do boga-puszki z kocią karmą.


...a tymczasem wróćmy do teraźniejszości, czyli roku 2010! ;-)
http://kotzwasem.blogspot.com/- blog, który prowadzę ze swoimi dwunastoma kocurami, psem i... naiwnym chłopakiem, który to wszystko toleruje ;d Zapraszam!

karo123

 
Posty: 100
Od: Pon lis 01, 2010 9:48

Post » Wto lis 18, 2014 16:54 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

Dziewczyno, ja to czytam jak powieść w odcinkach; nie marnuj talentu tylko pisz! :201494
Poza tym, współczuję bardzo, ale i zazdroszczę odnalezienia Klopsa; niestety, mój zaprzyjaźniony kot nie odnalazł się :placz:

waanka

Avatar użytkownika
 
Posty: 2429
Od: Czw paź 30, 2014 20:36
Lokalizacja: Warszawa

Post » Wto lis 18, 2014 16:55 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

No nie mogę się doczekać dalszego ciągu, nie mogę nie mogę :201498 :D

karo123, napisz książkę a ja już ustawiam się w kolejce po kilka egzemplarzy :1luvu:
Cudnie się czyta, jakbym tam z Wami w tej piwnicy siedziała i uśmiech Rudego na własne oczy widziała :lol: :P

Ukłony dla rodzicielki :201494 :D
A dla Czarnego i Warkota milion głasków i buziaków :201461 :1luvu:
Gdy cię znalazłam, nie wiedziałam, co z tobą zrobić.
Dziś nie wiem, co zrobię bez ciebie...
Marcel 7.10.2007 - 26.07.2021

kwinta

Avatar użytkownika
 
Posty: 7330
Od: Śro maja 21, 2008 20:47
Lokalizacja: Wielkopolska

Post » Wto lis 18, 2014 17:36 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

Dawno już na forum nikt tak zajmująco nie pisał o swoich kotach. Czekamy na cd.!
NA PILNE LECZENIE KOTÓW Z CMENTARZA- KONTO
https://forum.miau.pl/viewtopic.php?f=1&t=157308

mziel52

 
Posty: 15207
Od: Czw gru 27, 2007 20:51
Lokalizacja: W-wa Śródmiescie

Post » Śro lis 19, 2014 10:30 Re: O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

Tez czekam :)
aktualny wątek viewtopic.php?f=46&t=221075
Urodziłam się zmęczona i żyję, żeby odpocząć.

zuza

Avatar użytkownika
 
Posty: 87932
Od: Sob lut 02, 2002 22:11
Lokalizacja: Warszawa Dolny Mokotów

[następna]



Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 14 gości