Najpierw smutki. Czyli Zosia. Po pierwszej butli kroplówek wprawdzie przestała rzygać, ale dalej nie jadła NIC. W piątek wieczorem już jej się zaczynały plątać łapki. Więc w sobotę do wetki, bo po pierwsze i tak miała być kontrola, po drugie Femcię wiozłam na zdjęcie kamienia. Wetka dopatrzyła się u Zośki reakcji bólowych w tchawicy, co mogło być przyczyną niejedzenia. Bo ząb nadający się do usunięcia został czymś tam zaopatrzony, że przeszkadzać nie miał prawa. Zosia została zaopatrzona w jakieś zastrzyki, do domu dostałam pięć kolejnych już przygotowanych do zrobienia oraz takie małe ampułki dopyszczne na wątrobę. Ale w sobotę późnym wieczorem Zosia znowu nie wyszła jeść, a wyciągnięta przeze mnie z kanapy nie okazała żadnego zainteresowania miską. Więc w niedzielę rano znowu do wetki. Sprawa była o tyle trudna, że od poniedziałku zamknięta była lecznica. Dostałam dla kotki drugą butlę kroplówek, dużą strzykawę na ewentualne karmienie i już. Na szczęście coś jakby zaczęła. Jeszcze trudno to było nazwać jedzeniem, ale przynajmniej przybiegała do miski i liznęła parę razy sos. Dzisiaj jest o tyle lepiej, że nie chudnie, nabrała sił i biega po domu jak zwykle. Ale na moje oko ona dalej nie je, a przynajmniej nie tyle, ile powinna. 3 stycznia kotka pojedzie znowu do lecznicy (chory ząb trzeba w końcu usunąć), obejrzy ją wetka i zobaczymy. Niestety, znana jestem powszechnie z przekarmiania kotów, więc moje płacze w lecznicy, że Zosia nie je, traktowane są z dużą rezerwą, skoro też nie chudnie, ma siłę biegać i wyraźnie regeneruje zdrowie.
Teraz już się o Zosię nie boję, ale tuż przed świętami wyglądała tak, jakby była na ostatnim zakręcie i nie miała kompletnie sił. Bałam się, że coś się może nie udać.
Femci kamień został zdjęty, ale pod kamieniem objawił się obraz nędzy i rozpaczy, czyli popsute zęby, które zostały usunięte. Kotce został chyba tylko jeden kieł i jeden trzonowy


Felut - jak się okazało - ma jeden kieł za długi i przez to nie domyka mu się pychol. Też trzeba usunąć.
Tymczasom koniecznie trzeba uciąć jajka i to w trybie absolutnie natychmiastowym, bo mam poważne podejrzenia, że zaczynają szczać albo zaczną lada chwila.
Wszystkie planowane zabiegi odbędą się w najbliższą sobotę, za tydzień.
Jest i jedna radość, chociaż poproszę o niewyrażanie entuzjazmu zbyt ekspresyjnie, żeby jednak nie zapeszyć. Otóż w uchu Debi jest absolutnie suchutko. Trochę brudu dzisiaj wetka wyjęła, ale po pierwsze ta odrobina była z dwóch dni (celowo nie czyściłam suce ucha wczoraj), a po drugie zdrowe zwierzę też coś tam w uchu ma. Kurację kontynuujemy jeszcze dwa kolejne tygodnie i znowu kontrola. 16 grudnia minął rok, jak pierwszy raz zawiozłam Debi do lecznicy.
Ekipa remontowa wyniosła się w czwartek przed świętami, ale już na niedzielę zostali zawezwani na poprawki. Flejtuchy, paprochy, brakoroby... i tu można wstawić każde obelżywe sformułowanie. Cierpliwiości wystarczyło mi tylko, żeby im wskazać niedoróby i do tego momentu byłam grzeczna choć wiało ode mnie arktycznym chłodem.
Niestety, mimo, że napominałam, zwracałam uwagę i pilnowałam, jeden z tych durni nie zamknął za sobą drzwi i na zewnątrz wyleciał mi Luzak. Bąbla w ogóle nie mogłam namierzyć. Wtedy już nie wytrzymałam i zwyczajnie wywaliłam ich z domu.
Luzaka złapałam szybko, bo kotek nie miał w planach jakiejkolwiek ucieczki. Chciał tylko zobaczyć, co jest za drzwiami. Ale Bąbla nie mogłam znaleźć. Szukałyśmy go obie z Moniką, szeleściłam saszetką (na ten dźwięk Bąbel przylatywał z najodleglejszego zakamarka domu), kiciałam i nic. Już straciłam nadzieję, już ryczałam. A sprzątanie poremontowe czekało.
Ale jeszcze mnie tchło i zajrzałam do kanapy, w której rezyduje Zosia i Felut. I co? Bąbel sobie spał w najlepsze przytulony do Felutka. Nawet mu ucho nie drgnęło, a niemożliwe, żeby nie słyszał, bo się obie wydzierałyśmy. Miałam wielką ochotę urwać mu chociaż łapkę. Może by się przynajmniej szybciej wyadoptował

Od świąt jest już idealny spokój, żadnych obcych ludzi. Teraz Szczypiorki, Debi i tymczasy śpią. No może z wyjątkiem Femci, dla której jest to pora wieczornych spacerów. Ale dzisiaj ma szlaban, bo gdzieś we wsi najpierw rozległ się huk, a teraz co chwila przejeżdżają z dużą prędkością samochody strażackie. Nie wypuszczę jej, bo mogłaby się przestraszyć i zwiać, albo nie daj Boże wpaść pod auto w popłochu. Zresztą zbliża się czas, kiedy to mutanci będą robić próby generalne fajerwerków. Femcia cholernie boi się wszelkich wystrzałów i burzy. Problem tylko, jak wytłumaczyć to tej szurniętej kotce, że przez te 3-4 wieczory nie uciekną wszystkie myszy i że spokojnie może przeczekać w domu. Ona na szczęście swojego buntu i niezadowolenia nie wyraża szczaniem po kątach, tak jak Burek.
I to na razie wszystko. Aha, właśnie przeczytałam "Walkę kotów" Mendozy. Polecam, chociaż wcale nie jest o kotach

EDIT: poprzednia część: viewtopic.php?f=46&t=151396&p=10340554#p10340554