Cześć, śledzę forum od pewnego czasu i postanowiłam napisać.
Na początku 2023 roku przybłąkała się pod mój dom wychudzona, biedna kocinka. Płakała i szukała jedzenia. Widać, że strach przed człowiekiem był spory, ale głód był silniejszy. Nie dało się zareagować inaczej niż zacząć ją dokarmiać - gotowałam mięsko na bieżąco, żeby miała ciepłe i pożywne. Kupiłam ocieplaną budkę, schowałam w zacisznym miejscu i dokarmiałam. Koteczka nie chciała siedzieć w budce i latała po śniegu. Gdy zaczęły się duże mrozy (-10 i więcej) pomimo dwóch własnych kotów i braku planów na więcej nie dałam psychicznie rady i wzięłam ją do domu. Fundacje są pełne kotów, nie chciałam narażać jej na tułaczkę i choroby, jakie są w dużych skupiskach. Odkarmiłam, przemywałam oczko. Koteczka się poprawiła wagowo, świetnie odnalazła w domu. Widziałam, że bardzo jej u nas dobrze. Zrobił się marzec, więc postanowiłam poddać ją kastracji (bo przecież grozi ropomacicze, rak macicy, cysty jajnika, rak sutka itp., lekarze straszą rakiem z każdej strony). Nawet chwilę się wahałam, bo kot niewychodzący, ale u innej mojej kotki pojawiło się ropomacicze i uratowałam ją w ostatnim momencie, dlatego z tą postanowiłam nie czekać. Człowiek wierzy w profilaktykę. Pojechałyśmy do najdroższej kliniki w mieście, nie chciałam na kotce oszczędzać.
Koteczka zabieg przeszła bez problemu, brzuszek ładnie się wygoił, szwy zdjęte. Lekarka poinformowała, że kotka dostała antybiotyk (to chyba standard po kastracji). Wetka określiła wiek na 1,8 roku, chociaż wydawała się młodsza. Przymykane oczko i surowicza wydzielina sugerowały koci katar. Wszystko było dobrze i wróciłyśmy do domu.
Koteczka bardzo się z nami zżyła, a my z nią. Była bardzo wygadana, towarzyska, niezwykle miła i ufna. Gdy tylko mnie widziała, przerywała wszystko, co robiła i pędem biegła, kładąc się na stopy. Cudowny koci ideał. Brak słów, by opisać, jaką miłością nas obdarzyła. Mam przywilej pracy z domu, w związku z tym bardzo dużo przebywam ze swoimi zwierzętami. Widzę ich zachowanie przez cały dzień. Wszystko było pięknie do początku listopada 2024. Kot żywe srebro, le parkour od ścian i kanapy, bieganie za piłeczkami, wskakiwanie na drapak, parapet, wszędzie. Niezwykle sprawny, młody, pełen energii. Apetyt za 3 koty (pewnie trauma z głodu). Kuwety ok. Wszystko ok. Jednego dnia koteczka zobaczyła mnie, zbiegła z drapaka i zaczęła miauczeć w nietypowy sposób, jakby szukając pomocy. Zaczęłam się jej przyglądać i zauważyłam, że lewy bark/ramię jest jakby opuchnięte. I chociaż byłam z nią codziennie i nie miała żadnych wypadków, urazów, uznałam, że musiała coś zrobić sobie w łapkę, nie wiem, wybić bark, zwichnąć staw (?) Jej zachowanie godzinę wcześniej było normalne, a ramię nie miało obrzęku, guzków, grudek - nic, a była wymacana codziennie z każdej strony, bo bardzo domagała się przytulania. Inni domownicy też ją dotykali i nie było niczego niepokojącego. Wydawało mi się to dziwne, no ale co poważnego mogła sobie zrobić w domu, gdy cały czas byłam obok i nic się nie wydarzyło? A nawet jeśli cokolwiek się dzieje, to przecież jej pomogą...
Bez większej paniki umówiłam się od razu do ortopedy. Po godzinie zrobił zdjęcie ramienia w trzech pozycjach. I tu zaczął się dramat. Sprawa ortopedyczna okazała się onkologiczną. Nogi się pode mną ugięły. RTG wykazało lizę łopatki, co wytłumaczono, że nowotwór już zjadł jej kość i będzie naciekać dalej. Ostrzegli, że może dojść do patologicznych złamań. Następnie była rozszerzona morfologia i biopsja cienkoigłowa. Lekarka pobierająca materiał była zaskoczona wielkością zmiany. My też, bo obrzęk rósł z godziny na godzinę, na naszych oczach, lekarka potwierdziła, że komórki nowotworowe pod mikroskopem wyjaśniają taki stan rzeczy. Kot kilka godzin wcześniej nie miał nic, latając jak szalony.
Po dwóch dniach wyniki badań: wszystko wskazuje na FISS... Ale jak to FISS, przecież mój kot nigdy nie miał wykonanych żadnych szczepień, mikroczipa, bo to kot niewychodzący. Jedyny kontakt z igłą to ten antybiotyk przy kastracji. Nic więcej. Google i totalne załamanie. Lekarze ocenili zmianę jako nieoperacyjną - ze względu na wielkość, lokalizację, stopień złośliwości. Operacja wiązałaby się nie tylko z amputacją nogi (to byłoby jeszcze "szczęście" w nieszczęściu), ale też z wycięciem łopatki, wycinaniem żeber i wyrostków w kręgosłupie - a i tak nie zachowalibyśmy marginesów. Pozostała opieka paliatywna. Szok i niedowierzanie. Przez pierwszy miesiąc od diagnozy stan kota był bardzo dobry - wdrożyliśmy NLPZ, olejek CBD, Neoplazmoxan i Solensię. Zachowanie nie uległo zmianie, chociaż już dwa dni po biopsji miejsca nakłucia zaczęły wypełniać się treścią, naciekiem nowotworowym i stawać coraz bardziej wypukłe. Z płaskiej kości ramiennej robił się coraz większy guz. W drugim miesiącu od diagnozy też nie było źle z apetytem i samopoczuciem, chociaż guz rósł w szalonym tempie, każdego dnia bardziej, ostatecznie wchodząc na klatkę piersiową i wkraczając na kręgosłup. Potem było powiększenie praktycznie wszystkich węzłów chłonnych. Kilka ostatnich dni to już pogorszenie stanu zdrowia, mniej siły do wstawania, mniej energii, brak chęci do zabawy. Na szczęście dopiero ostatniego dnia załamanie się apetytu. Guz uległ martwicy, zaczęła sączyć się krew i jakby surowica. Pielęgnowaliśmy miejsce, ale rany nowotworowe nigdy się nie goją. Gdy dostrzegliśmy wyraźne cierpienie koteczki, nie mieliśmy wyjścia. Te chwile zostaną ze mną do końca życia. Serca nam pękły, a ja codziennie płaczę i wyrzucam sobie, że to moja wina. Że bez kastracji żyłaby długie lata w zdrowiu. Najwyżej zmarłaby na guza sutka, ale prędzej mając 10 lat, a tak żyła tylko 3,5. Poczucie winy, żalu i niesprawiedliwości jest ogromne. Nie wybaczę sobie tego.
Napisałam ten przydługi post nie po to, aby zniechęcać kogokolwiek do kastracji. Chcę tylko powiedzieć, że nawet na pozór bezpieczny i rutynowy zabieg może skończyć się dla kota tragicznie. Warto mieć jednak ograniczone zaufanie - nawet i do profilaktyki. Żaden lekarz nie zająknął się ani słowem, że ryzyko FISS przy kastracji w ogóle istnieje, a ja nie miałam świadomości ;/ Młody i zdrowy kot zmarł, chociaż mógł być z nami przez wiele wiele lat. Będę musiała z tym żyć i - jeśli kiedyś się jeszcze spotkamy - ponownie prosić ją o wybaczenie. Musiałam się wyżalić, bo domownicy nie są już w stanie mnie pocieszać.
