Witam! Przychodzę na forum godzinę po wizycie u weta, dalej zapłakana... Może ktoś miał chociaż podobną sytuację i doradzi jak kociaka ratować...
Mój Damonek ma już 10 lat, za trzy miesiące skończy 11, Maine Coon. Od małego chorowity. Często miewał lewatywy, problemy z zaparciami i tego typu historie. Do tego dochodzi też sprawa problemu ze stawami (choć przez lata nie do końca zdiagnozowana, uparcie ignorowana przez wetów, a było ich wielu). Jakoś miesiąc temu zaczęły się większe problemy, na początku niby tylko się zaczopował, standardowo pojechaliśmy do weta, okazało się, że z 8kg które zawszę trzymał zrobiło się 7... Tym razem jednak oprócz lewatywy miał czyszczone zatoki przyodbytowe, pani była w szoku ilości, która zalegała. Ale ostatecznie w zasadzie się nie poprawiło, Damon zaczął potem tracić apetyt. Decyzja, że zmieniamy weta (znowu), w poniedziałek w nowej klinice - temperatura ponad 38°C, 6,1kg... pani stwierdziła stan zapalny, podała leki, kot od razu inny. Mieliśmy się pokazać w środę, ale ostatecznie pojechaliśmy już we wtorek, bo gamoń spadł w nocy z umywalki i się poobijał, cały poranek tylko leżał, nie chciał wstać, więc na sygnale do weta, dostał leki, znowu lepiej. Apetyt już wracał. Pojechaliśmy też na umówioną wizytę w środę, temperatura okej, kończymy leczenie, generalnie widać że jest lepiej... Aż do dzisiaj, o 7 wymioty, normalna sprawa, koty się odkłaczają, wstaję... Krew, skrzep no i mnóstwo jedzenia. Przerażona od razu do weta, od 8.40 w kolejce. Po przeszukaniu internetu spodziewałam się wrzodów żołądka. Tym razem w lecznicy trafił się inny wet, zrobił USG, już widziałam po nim że nie wie jak to ubrać w słowa, strasznie długo nad tym siedział... Powiedział, że wygląda to na nowotwór, wątroba zmieniona, podejrzewa rozsiany po całej wątrobie, nie guz... Niedawno w lecznicy mieli też Maine Coona z takim samym przypadkiem. Badania krwi sprzed miesiąca w zasadzie niezłe, ale w tamtym wypadku było tak samo. Podał jakieś leki na odżywienie, już nawet nie wiem co dokładnie i w zasadzie powiedział, że leczenia nie ma... mieszkam w niewielkiej miejscowości, ale studiuję w Warszawie, może ktoś jest w stanie polecić mi tam jakiegoś weta, który jednak będzie próbował ratować mojego kicię? Kocham go z całego serca, wiem że jest już starszy, ale nie mogę się tak po prostu poddać i patrzeć jak odchodzi, albo jeszcze w ogóle postawić na nim krzyżyk... Błagam, jeśli ktoś miał podobną sytuację, to proszę doradźcie co robić...
