Wiem, ze to Mission Impossible, ale musze napisac:
Rece mi opadly, wymiekłam. Kolejny raz sie to zdarza, a ja juz nie mam gdzie tych biednych podrzutkow lokowac. Odkad ludzie sie zorientowali, ze pod moim blokiem dokarmia sie koty, to od czasu do czasu zdarza sie, ze ni z tego ni z owego pojawia sie oswojona bida z "syndromem Podrzutka", czyli oszolomiona, wystraszona, rozpaczliwie biegnaca za kazdą ludzką parą nog, jakie zobaczy.
Wracam z pracy i w okolicy zywoplotu pod blokiem cos wpada mi pod nogi, prawie ze przewracam sie, chcac to COS ominac, a cos wydaje z siebie zalosny miauk. No i tak:
To COS jest burym podrostkiem, na oko 4-6 mies, totalnie oswojonym. Podbiega do moich nog, strzela baranki, robi Miaaa, biegnie za mna pod wejscie do klatki schodowej. Zostawiam Cosia na chwile, wracam z jedzeniem, ale go specjalnie nie interesuje. Jego glos, jego postawa, oczy, nawet wyprezony w gore ogonek wolaja rozpaczliwie: Zabierz mnie stad, ja chce do cieplego domuuu! Przechodzi sasiadka z klatki obok - Cosiek dopada jej nog - i znowu zaczyna: no weezzz mnie, no ja chce do domuuu! miaaa!
Probuje wepchnac go do okienka piwnicznego - a gdzie tam. Oddalam sie, a Cosiek czym predzej za mna. No - rozpacz jednym slowem. Zostawiam bide w ogrodku pod blokiem, tam jest tez budka dla kotow, tak prowizoryczna, ale z lekka oblozona styropianem.
Wracam do domu i serce mi peka. I rycze, bo nic nie moge zrobic. W domu 7, w tym grzybica, nerki i takie tam - normalka. W jedynym pomieszczeniu, nadajacym sie do tymczasowania kotow (zreszta nie na dlugo) - Czworcia, ktora czeka, az bedzie mozna sprobowac dolaczyc ja do rezydentki (rezydentka byla szczepiona i musza minac 2 tyg.).
Ten kot zostawiony swojemu losowi pod blokiem to koszmar. On jest zupelnie oswojony, ufa ludziom i garnie sie do nich. Szuka tego swojego czlowieka, ktory go zostawil. I nie doczeka sie, bo ten czlowiek - podobnie jak i kilku przed nim - pozbyl sie klopotu, zabawki, ktora sie znudzila. Ma czyste sumienie, bo zostawil go tam, gdzie karmi sie koty.
Uszkodzilabym skur.... gdyby sie ujawnil, ale on/ona nawet nie ma na tyle odwagi. Robi swoje pod oslona wieczora i zadowolony wraca do cieplego mieszkania. A Bury Cosiek zostaje na zimnie, na wygnaniu, w obcym swiecie.
Prosze, czy moze jest osoba z Krakowa (lub nawet z innego miasta - w promieniu 100 km zobowiazuje sie dowiezc), ktora pomoze biedakowi? On tam moze nie przeZyc, bo to oswojony kot, ktory nie wie, ze ludziom nie wolno ufac.
Wiem, jak jest ciezko, ale prosze... Moze jednak?
Jesli ktos sie zdecyduje, to zapewniam tez przeglad u weta, odpchlenie i odrobaczenie. Acha, dodam jeszcze, ze w razie gdyby ktos zapewnil DT, to bede starala sie pomoc, na ile potrafie, w szukaniu domku stalego.