Pani Ela znalazła małego kocurka na ulicy, rozwalonego przez samochód. Właściwie wydawało się, że nie ma co zbierać. Ale pozbierała. Kilku wetów odmówiło leczenia, bo "sprawa beznadziejna". Pani Ela nie ustępowała. Znalazła jednego, który może wielkiej wiary nie miał, ale przynajmniej zrobił wszystko, żeby pomóc. Kocię było już jedną łapką na TM. Ale ciągle się oglądało, zwlekało z dalszą drogą, na coś jakby czekało. Pani Ela zaparła się mocno nogami, chwyciła go za ogon i ściągnęła z Tęczowego Mostu.
Kiedy rany zostały już zagojone, niebezpieczeństwo dla życia minęło, trzeba było zabrać się za rehabilitację łapki. Zaczęły się wielomiesięczne masaże, nacieranie łapki maściami, gimnastyka. Po jakimś czasie, mimo że widać było wyraźnie reakcje bólowe kociątka, on sam zaczął jej pomagać.
Pani Ela jest wielką kociarką Miała piękne futerka. Ale ten był jej ulubieńcem. Może dlatego, że uratowany od śmierci...
Żyli sobie szczęśliwie, futerka, Pani Ela i ten mały, dzielny rozbójnik
Pani Ela zachorowała. To straszna choroba, mimo to walczy z nią bardzo dzielnie. Pewnego dnia okazało się, że to przewlekłe zapalenie oskrzeli to alergia na sierść... Chemioterapia, operacje, usuwanie narządów, masy antybiotyków, nic dziwnego, że organizm nie reaguje na antyalergeny. Trzeba oddać "w dobre ręce" dużą część swojego życia, swoją wielką miłość, swoich najkochańszych. Nawet nie próbuję myśleć, co się wtedy czuje.
Jedna z pierwszych adopcji to była Misia, kociczka, wielka miłość naszego bohatera. Nie rozstawały się ze sobą. Prawdziwe, głębokie uczucie. Gdy Misia zniknęła, mały czarnuszek - bohater opowieści - przestał jeść, stracił całą wolę życia, odmówił współpracy z człowiekiem. Pani Ela zawiozła go do szpitala, na kroplówki. Odmawiał przyjmowania pokarmu. To było wczesną wiosną 2006 roku.
6 marca 2006 roku, po półrocznej ciężkiej walce, zapadł wyrok... mój rudy Fuksiu ma chłoniaka w żołądku i przerzuty do płuc. Nie chcę teraz o tym pisać. Jeszcze nie mogę spokojnie opowiadać.
Następnego dnia zadzwonił doktor Fuksia. Powiedział, że w szpitalu jest kocurek, który traci dom przez chorobę opiekunki. Wtedy poznałam przyczyny, dlaczego znalazł się w szpitalu i co się z nim stanie, jeśli nie znajdzie się dla niego NAPRAWDĘ DOBRY domek. Teraz wiem, że doktor mnie trochę okłamał, bo Pani Ela na pewno nie skrzywdziłaby zwierzątka i zostałby z nią - mimo alergii - tak długo, aż zapewniłaby mu szczęśliwe życie. Ale doktor koniecznie chciał spowodować, żebym to własnie ja go zabrała... chciał mi ułatwić rozstanie z Fuksiem, zająć innym kotkiem wymagającym opieki. Wiedział też, ile znaczą dla mnie moje kotki (w domu była jeszcze Femka) i to dla niego była gwarancja, że kocurek pójdzie w "dobre ręce".
Miałam do doktora trochę żal, że nie szanuje mojego bólu, że odciąga mnie od mojej rozpaczy... teraz go rozumiem i uważam, że zrobił dobrze.
Po pracy pojechałam do lecznicy. Dopiero gdy tam dotarłam zorientowałam się, że wcześniej nie zapytałam o żadne szczegóły. Nie wiedziałam, ile lat ma kot, czy jest zdrowy, jakie ma futerko. Jakoś nie było to dla mnie ważne. Po prostu jechałam tam PO KOTA, który potrzebuje domku, potrzebuje ciepła i opieki.
Do domu wróciłam z czarnym Koralem - bo to on jest bohaterem tego wątku. Koraliś jest ze mną od 7 marca 2006 roku, ale dopiero całkiem od niedawna wydaje mi się, że pozwala mi być swoją Dużą
Dziękuję Bogu, że tak ułożył wszystkie wydarzenia, że Koraliś jest ze mną. To kot bardzo niezależny mentalnie, ale przez to jego zezwolenie na głaski to dla mnie wielki zaszczyt. Już nigdy nie wróciły kłopoty z jedzeniem. Koraliś adoptował się szybko. Łatwo pozwolił mi się pokochać, a teraz widzę, że i ja jestem dla niego ważna.
Na przełomie października i listopada 2006 roku trafiła do mnie mała, około 3-miesięczna Zosia. Miała być tymczasem. Ale tak bardzo zakochali się w sobie z Koralisiem, że nie miałabym nawet odwagi myśleć o ich rozdzieleniu. Czasami, przebiegając jak torpedy w kocich gonitwach, sieją istne spustoszenie . A jak ostatnia kretynka cieszę się, że ta kocia para demoluje dom, bo to dowód na to, że jest im ze mną dobrze, że czują się bezpieczne, że Koralisiowi już nic nie grozi. Jest zdrowy (to sprawdziła wetka ), radosny i - mam nadzieję - szczęśliwy. I jeśli tylko Bóg pozwoli mi zachować zdrowie, będziemy ze sobą do końca świata i jeden dzień dłużej.
Gdy to piszę, Koraliś właśnie śpi obok mnie na kanapie i nawet nie podejrzewa, że właśnie robi karierę w necie