Zatytułowałam ten wątek "na przekór", bo na przekór wszystkiemu nie będzie to wątek smutny. No, może odrobinę na początku. Ale muszę wyjaśnić, o co chodzi.
Wszystko zaczęło się tutaj: http://forum.miau.pl/viewtopic.php?t=36028&start=0
A właściwie zaczęło się dużo wcześniej, ale kot, który od iwci miał do nas przyjechać z powodu złego stanu zdrowia musiał zostać w Łodzi. I przyjechał on.
Nigdy nie założyłam moim kotom osobnego wątku, bo uważałam, że nie dzieje się u nas nic takiego, co mogłoby zainteresować innych.
Ten wątek również nie będzie dla innych, ale dla mnie. Abym mogła później wrócić tutaj i choć na chwilę cofnąć czas.
Od jakiegoś czasu Kaszmir zaczął pokasływać. Jako, że nasz poprzedni kot - Bechet - odszedł w wieku 12 lat na raka płuc na koci kaszel byliśmy mocno uczuleni w związku z tym pognaliśmy do weta.
Najpierw zdiagnozowano u Kaszmira zapalenie krtani, później gardła. Po antybiotykach kaszel ustępował i wszystko wyglądało dobrze. Jednak poprawa była chwilowa, więc zdecydowaliśmy się na rtg płuc.
Na zdjęcie jechałam z duszą na ramieniu. I mimo, iż wyszło na nim, że płuca Kaszmira są w fatalnym stanie po dawnym, nieleczonym ciężkim zapaleniu płuc, ja byłam w siódmym niebie.
Mały dostał antybiotyk i steryd, zastrzyki robiliśmy również w domu. Po dziesięciu dniach umówiliśmy się na wizytę kontrolną i ponowne rtg.
Diagnoza zwaliła mnie z nóg.
Zmiany po przebytym zapaleniu, owszem, troszkę się cofnęły, jednak okazało się, że w płucach Kaszmira rozwinął się nowotwór. Wet twierdzi, że kić przeżyje maksimum dwa miesiące.
Jeszcze ciągle nie mogę w to uwierzyć. W końcu to dosyć rzadka choroba, a cierpi na nią mój kolejny kot.
Nie mogę uwierzyć, że nie ma ratunku.
Czytałam na forum mnóstwo wątków o kotach, które odeszły. Nieraz płakałam, gdy tak się działo. Ale tam była walka. Nadzieja. U nas nie ma nic. Jedyne, co możemy teraz zrobić, to postarać się, by ostatnie miesiące życia były dla Kaszmira jak najlepsze.
I tak właśnie zrobimy.
Kiedy zobaczyłam to drugie zdjęcie rtg i usłyszałam, co mówi wet, w mojej głowie kołatało się tylko "to niemożliwe. To niemożliwe".
Później, już w taksówce, gładziłam Kaszmira delikatnie przez kratki transportera i myślałam o pięknych złotych spadających liściach i o tym, że wiosną znów się zazielenią, a on pewnie juz tego nie zobaczy. Myślałam o zimowych wieczorach, które mieliśmy spędzać razem - my i nasze dwa koty. Dwa, nie jeden.
Myślałam o tym, że niedługo będziemy musieli się rozstać i wtedy Kaszmir przytulił głowę do mojej dłoni i powiedział: "ale teraz jestem tutaj".
I wtedy wszystko zrozumiałam.
Zrozumiałam, że te wszystkie zwykłe, małe, błahe rzeczy są najważniejsze. Że nie ma nic ważniejszego, niż wygięty koci grzbiet przy drzwiach, gdy wracam z pracy.
Nie ma nic ważniejszego niż senne słoneczne popołudnia, gdy patrzę na Kaszmira, który siędzi na balkonie i z odchyloną do tyłu głową wciąga w nozdrza zapach palonych liści.
Cała reszta się nie liczy. Właśnie to jest życie. My, tu i teraz.
I o tym będziemy pisać w tym wątku.