Piszę tu bo muszę się wygadać i potrzebuję słów pocieszenia.
Mamy (mieliśmy) 4 koty i psa. Mieszkamy w bloku, więc możecie sobie wyobrazić ten zwierzyniec. Niemniej jednak o wszystkie zwierzęta dbaliśmy i kochaliśmy.
Jego oficjalne imię to Tomek, ale mówiliśmy na niego Maluszek. Chorował od najmłodszych lat, a za wszystkim prawie zawsze stały zęby. Zawsze schemat wyglądał tak samo: przestawał jeść, zwijał się w kulkę i nie reagował na nic, a z pyszczka śmierdziało. Jechaliśmy do weta który dawał antybiotyki, a gdy zapalenie się w miarę minęło, usuwał mu bałaganiące zęby, po czym kot wracał do żywych. Takich epizodów miał chyba z 5 czy 6 w ciągu życia. Ogólnie był chorowity, często łapał infekcje. Pół roku bez wizyty u weta to było święto, podczas gdy pozostałe koty bywały bardzo bardzo rzadko, oprócz sterylizacji chyba nigdy, bo odrobaczanie i tak miały w domu.
Wszystkie koty mamy od dzieciaczków, teraz to takie już seniory, od 10 do 14 lat. Maluszek miał 13,5 roku.
Ostatni epizod z zębami miał rok temu, wtedy tez miał zrobione wszystkie badania, morfologię, RTG, USG. Wyniki dla weta były niepokojące (kot bardzo schudł), ale lekarz kierował się w stronę chłoniaka i cukrzycy. Jednak kot, mimo chudości, żył sobie dalej normalnie, szczęśliwy i mający wielki apetyt. Więc wet stwierdził żeby go nie męczyć ciągłymi badaniami. Od tego czasu jednak bardzo, bardzo dużo pił wody (wcześniej niezbyt często, jadł głównie mokrą karmę).
Jakiś tydzień temu kot zrobił się osowiały i przestał się myć. Ale nadal dużo jadł, biegał, wskakiwał na kolana, mruczał. W niedzielę przestał jeść. Zwinął się w kulkę i spał. Uznałam że znów problem z zębami i w poniedziałek pojechaliśmy do weta, lekarz zrobił badania krwi, żeby wiedzieć co może a czego nie może podać. Wieczorem kot liznął tylko karmę i byłam już mocno zaniepokojona, bo wiem że koty nie mogą długo głodować. Ale wiedziałam że po południu będą wyniki badań więc lekarz będzie mógł mu podać antybiotyk i kot poczuje się lepiej. Nawet wychodząc do pracy, powiedziałam do kota "poczekaj na nas, po pracy ci pomożemy".
Z pracy zadzwoniłam do lekarza ok. 13-tej, powiedział że wyniki badan krwi są tragiczne i kot jest 90% po tamtej stronie.
Zatkało mnie. Przecież miało chodzić o zęby!
Lekarz powiedział że nie tym razem. Ciężka niewydolność nerek (kreatynina norma 1-168, kot miał 885; mocznik norma 5-11,3, kot miał 92,1).
Powiedział że albo dializy (ale dał temu tylko 5% powodzenia), albo eutanazja. Zaczęłam płakać zszokowana. Postanowiłam że mimo 5% szans, spróbujemy z dializami.
Wraz z mężem o 14-tej wróciliśmy do domu, kota nigdzie nie było.... Znaleźliśmy go za łóżkiem, mąż krzyknął "tutaj jest i chyba nie żyje". SZOK! Maluszek leżał z otwartymi oczami, w kałuży moczu. Ale oddychał. Mąż zapakował go do transporterka i popędził do weterynarza. Wrócił dosłownie za pół godziny z martwym kotem.... Lekarz powiedział że to był już stan agonalny. Dał mu zastrzyk.
Mąż chyba w tym szoku kota przyniósł do domu, bo przecież co mieliśmy z nim zrobić? Pod balkonem nie wolno nam zakopać, a w lesie zwierzęta by go zjadły. Do tego padało i wszędzie było błoto. Patrzyłam na transporterek z chudym, martwym ciałkiem i wyłam.
Mąż więc zaniósł go do weterynarza do utylizacji (jakie to straszne słowo!).
Kompletnie nie daję sobie rady, nie wierzę w to co się stało. Od tego momentu nie ma nawet chwili żebym nie płakała. Nie byłam w stanie dziś pracować, myśleć. Tak strasznie za nim tęsknię. Mam wyrzuty sumienia ze umierał tu samotnie gdy byliśmy w pracy. Czy i jak bardzo cierpiał? Czy inne koty dały mu spokój czy były zdziwione jego zachowaniem? Mam wyrzuty sumienia że ostatniej nocy wyniosłam go do drugiego pokoju, bo uznałam że będę mu przeszkadzać kręcąc się w łóżku. Gdybym wiedziała że to jego ostatnia noc, spałby ze mną (często spał).
Myślałam że to zęby, a on umierał...
To był najlepszy kotek z tych czterech jeśli chodzi o charakter. Nigdy nas nie drapnął, można było go głaskać po brzuchu. Jako jedyny lubił się z psem, przytulali się i lizali (pozostałe koty nie wchodzą z psem w interakcje). Jako jedyny po obudzeniu miział się z nami, a nie tak jak pozostałe koty - biegły do miseczki. Każda myśl o nim, każde wspomnienie to nóż wbijany w serce. Nawet mąż wczoraj płakał, a to wielki chłop który nie płacze.
Naprawdę wczoraj wyrwano mi kawałek serca.
Nie wiem co zrobić. Dałabym wszystko żeby wrócić. Chcę jeszcze go przytulić i pocałować. Oglądam filmiki z nim, mam wtedy choć przez chwilę wrażenie że znów jest.
Boli mnie, że nie ma w moim mieście cmentarzu dla zwierząt. Są tylko w dużych miastach i drogie. To nie do przyjęcia w czasach empatii wobec zwierząt, w czasach gdzie na każdym rogu jest weterynarz. A Maluszek wraz z innymi zwierzętami jak śmieci został zu-ty-li-zo-wa-ny.
Wczoraj wieczorem szłam z psem obok lecznicy, gdzie Maluszek wciąż leżał w lodówce (wet powiedział że firma przyjedzie dopiero jutro). Było ciemno, zimno, padał deszcz, a moje serduszko tam leżało...
Wciąż go słyszę, wydaje mi się ze zaraz pojawi się w drzwiach. Albo że weterynarz zadzwoni że się pomylił, że to nieprawda, że Maluszek żyje.
Boże, jak sobie z tym poradzić?
To zdjęcie z dnia gdy go przygarnęliśmy, miał wtedy 3 miesiące.