Kasiu, wiem, jak się czujesz. Zawsze tak jest, kiedy się nie udaje, a już najgorzej się czujemy, kiedy nasze, w najlepszej wierze podejmowane decyzje, przynoszą odwrotny skutek i staje się tragedia. Niedawno przeżyłam to samo. Od jakiegoś czasu pojawiał się przy karmieniu dodatkowy kot. Wydawał się dziki, uciekał przed człowiekiem. Stopniowo jakby zaczął mniej się bać, podchodził trochę bliżej. Nagle tydzień temu, w czawrtek zaczął żałośnie miauczeć. Okazało się, że to kotka. I że zachęcona zabawą podchodzi do człowieka, pozwala się miziać sąsiadce, która pierwsza usłyszała jej popłakiwanie, wyniosła jedzenie i zawołała mnie. Próbowałam się dodzwonić do jednej z dwóch osób, o których wiem, że jak złapią kota, to już nie puszczą (druga jest chora). Niestety, Ania mogła przyjechać dopiero w sobotę. Następnego dnia po dłuższej zabawie, majacej na celu odciągnięcie kotki od ulicy (bo wychodziła aż na jezdnię, sąsiadka widziała z okna i mnie zawiadomiła) nawet bez problemu wzięłam ją na ręce. Ale nie chciała zostać, od razu próbowała się uwolnić. Powtórzyłam akcję kilka razy - za każdym razem chciała zejść, a ja się bałam, że jej nie utrzymam, niosąc na rękach do mieszkania na II piętro. Kotka się wystraszy i potem trudniej będzie złapać. Trzymając kotkę na rękach lub blisko siebie próbowałam ponownie zadzwonić po pomoc, ale nie udało mi się nic przyspieszyć, pozostawało czekać na sobotę. Tymczasem poszłam po transporter, już drugi raz, bo w czwartek też po niego poszłam, ale kotka wyraźnie bała się transportera. Od razu odsunęła się na 3 metry i już nie chciała podejść. Wymyśliłam, że zostawię transporter na podwórku, pokropię walerianą, postawię w środku suche jedzonko, może kotka się skusi i przestanie traktować pojemnik jak niebezpiecznego wroga. Tymczasem kotka chyba się transportera wystraszyła na tyle, że w sobotę przez cały dzień nie pojawiła się na podwórzu. Pomyślałam, że może miała rujkę, w nocy znalazła partnera i przestała być zainteresowana kontaktem z człowiekiem. Odwołałam Anię, umówiłam się z Ewą na normalne łapanie na klatkę łapkę w kolejnym tygodniu.
Tymczasem w sobotę wieczorem w porze karmienia kotka pojawiła się na ulicy. Nie wiedziałam, że tam jest, do karmienia nie podeszła, cały dzień nikt jej nie widział. I nagle Dorcia, wychodząc ode mnie, zobaczyła, że kotka leży na ulicy, nad nią kilka osób się pochylało, ale już nie żyła. Sąsiadka wróciła późno, wyszła na balkon i widziała, jak kotka zaczęła się tulić do jakichś 2 pań na chodniku, one się zainteresowały, pochyliły, a kotka nagle odskoczyła na jezdnię prosto pod samochód
Kierowca nawet się zatrzymał, ale już nic nie dało się zrobić. Kotka podobno przez chwilę próbowała się podnieść, walczyła, ale po chwili wszystko ustało, tylko ogromna plama krwi... Dorcia przeniosła ciałko na chodnik i wezwała straż miejską...
Mam strasznego moralnego kaca, bo gdyby nie moje decyzje, moja nieumiejętność energicznego przytrzymaniem kotki, zostawienie transportera na podwórzu, czekanie na Anię, zamiast szukania innej pomocy w czwartek lub piątek (ale już nie miałam pomysłu, do kogo dzwonić) - kotka by żyła. Chciałam jak najlepiej, Ania sama mówiła, żeby kotki niepotrzebnie nie łapać, bo się wystraszy. Ale w rezultacie ta śliczna, młoda koteczka zginęła.
Kasiu, piszę tak szeroko, bo to w sumie podobna sytuacja. Chciałaś jak najlepiej, nie udało się. Trudno, czasem los sprawia, że nie da się kotu pomóc. Jesteś cudowną osobą i cudownym domem dla kocich sierotek. Nie mogłaś przewidzieć, że kociątko zareaguje wstrząsem na surowicę, wetka też tego nie przewidziała, nie ostrzegła Cię, że może być taka reakcja a do tego trafił Ci się wet-idiota, który umiał tylko wziąć pieniądze, ale pomóc już nie. No i ta druga wetka, która nie chciała słuchać, bo co tam opiekun wie... Strasznie szkoda Armaniego, biedactwo, miał pecha, tak jak ta koteczka u mnie na podwórzu.
Przytulam.