No... Zabawa była przednia. w jeden dzień wyprosili nas z kilku prozwierzęcych ponoć lokalizacji!!! Powód zawsze ten sam: "kotkom będzie u nas raczej niewygodnie"
Hm... Szanuję prawo własności, ale lubię jasne sytuacje i lubię, jak się mi mówi na wprost. Rozumiem i akceptuję, że właściciel pisząc "zwierzęta mile widziane" nie spodziewa się KOTA. Ale może by tak dopisać: mile widziane wyłącznie małe słodkie psinki, najlepiej "ciułał" noszona w różowej torebce Legalnej Blondynki. Bo co, jeśli pod hasłem "zwierzęta" skryje się, dajmy na to, wietnamska świnka, ukochana przez właściciela, inteligentna jak sam Einstein? A fretka? Mastif tybetański? Kurka złotopiórka? Piszemy: zwierzę, myślimy: mały psiak i niech ekscentrykom małpka kapucynka do głowy nie przychodzi.
Powoli zaczęliśmy przepraszać się z myślą o Chorwacji (znaczy ja na to jak na lato, to już nie miłość, to obsesja), ale tam na hasło: z kotem, odpowiadali entuzjastycznie. Jednak w noc, kiedy Bar był grany śniłam sen proroczy... majaczył mi się Risan. Gdzieś na jakimś forum opisany jako "najbrzydsze miasto Zatoki Kotorskiej", przeze mnie natomiast bardzo lubiane, jako królestwo królowej Teuty, baby z jajami jak złote Faberge! Ja kocham takie (baby, inkrustowanym jajem nie wzgardzę, jak znajdę takowe na stryszku). A w Risan, polu chwały warszawskich archeologów, był całkiem zgrabny pokój z (ach!) 30-metrowym (!!!) tarasem i widokiem na morze. Na fotach pysznił się na nim czarny kot jako omen. Po stronie minusów - wspólna kuchnia i ograniczony dostęp do pralki, która obok wi-fi jest dla mnie must-havem, bo ja nawet w domu nie mam za dużo ciuchów na zmianę, bo nie znoszę szmat, nie kręcą mnie. Znaczy – piorę często, bo inaczej musiałabym paradować w Nowych Szatach Cesarza. Ale - ryzyk-fizyk. Jedzonko i tak wolę w knajpie (a te w Kotorze wyglądają tak, że ślinię się do komputera), a w kwestii porannej kawy, w sumie miło powlec się piżamie i poglindzić z innostrańcem o świecie. Zadziwiające, jak bardzo inna jest perspektywa 1000 km dalej
Napisaliśmy i rach-ciach, przyszła akceptacja. "Może się pospieszyliście?" - zapytał mój wspólnik. Może oferty dopiero się sypią? Mniejsza o to. Miejscówka wydaje się perspektywiczna. A Montenegro w ogóle można czapką nakryć, wszędzie blisko, pojedziemy i do Baru i nad jezioro Szkoderskie i w Durmitor z mostem komandosów z Nawarony.
Zatem Marlon wciąż będzie określany w serbsko-chorwackim jako "Velika Macka". Aczkolwiek czy z tym strzępem ogona, który sobie zafundował, wzbudzi jakiekolwiek entuzjazmy, to - jak mawiał u Wiecha Pan Walery Wątróbka - "przypuszczam, że wątpię"
Na Muszkietera nie wiem, czy mają tam adekwatne określenie
Aramisek zresztą spędza mi sen z oczu, świr jeden pół dnia spędza na balkonie (w sumie co ja się dziwię, kot spod Kijowa do niskich temperatur nawykły), pierwszy do eksploracji korytarza. Nie wiem, czy to ten sam koteł, który tydzień spędził zabunkrowany za pralką.
Z osiągnięć najnowszych sierściucha w wysokich butach. Zawsze bawiłam się do łez oglądając filmiki, jak koty włamują się do szafek i robią.w nich kipisz. No i wchodzę któregoś dnia do szumnie-zwanego-salonu i patrzę, jak kiciuś tarza się z lubością z moim szykownym futrzanym kołnierzykiem, który mi w chiński odpowiednik Black Friday sprawiła moja siostra. "A skądżeś to wziął?" - zdziwiłam się. A z wkładu do Kallaxa, powiedział mi rozgardiasz w przedpokoju. Odebrałam własność, schowałam do pudła i poszłam. Niedaleko. Czarny ogon wijący się z czeluści szafki przykuł moje spojrzenie, a potem wyłonił się sam zbójca z miną lisa-witalisa i umknął dzierżąc futerko w paszczy. Od paru dni poluje na ten strzęp królika zawzięcie, tyli, pieści i nawet Marlona tą pasją zaraził. Wieczorem Młody uczęstował mnie reżyserskim debiutem na wpół pornograficznym - na wpół kulinarnym. I tylko mnie trochę mierzi myl, o założeniu na szyję tak wymamlanego kawałka garderoby