No taki dom, że istotnie wszyscy mają coś z głową- albo ćpają, albo piją, albo palą
.
Ale wczoraj był wieczorem prawdziwy horror insulinowy, a było to tak:
Wieczorem o ósmej jest kolacja na tarasie dla dzikich, niczyich kotów i oczywiście przy okazji insulina Pasia. Bo ma być na tarasie i już
. I na takiej rozłożonej macie, bo talerzyki i miseczki nie są wygodne, mięso jemy z czegoś płaskiego. Bo tak
. Wszystko w kuchni przygotowane, pokrojone, insulina w strzykawce, koty w komplecie pokazują łapką na zegarek, że już ósma i kręcą się nerwowo, bo wiedzą, że dzisiaj kurczak. Tak pochmurno ale jasno, nie za gorąco, jest super kolacjowo. Rozkładam stos mięsa dla wszystkich, Pasio skubnął pierwszy kawałek wielkości paznokcia, podałam insulinę i.....zrywa się ulewa, straszna, nagła ulewa.
Koty w nogi do ogrodu chować się gdzie popadnie, każdy w inną stronę, pod krzaki, pod stół, do komórki, do Hiltona a leje coraz bardziej i gęściej. Wszystko totalnie bez znaczenia poza takim drobnym faktem podania insuliny...Do tego zrobiło się kompletnie ciemno. Nie było wyjścia, przez dziesięć minut z latarą w ręce przeczesywałam w tej ulewie wszystkie chaszcze, żeby znaleźć Pasia. Nie było to proste, bo dodatkowo deszcz zalewał mi okulary, ale w końcu się udało, znalazłam pod przykrytym folią ogrodowym stołem duży szary tył mokrego kota i na szczęście był to Paś. Totalnie mokry. Wzięłam pod pachę ociekającego wodą Pasia i biegiem w ulewie do domu jeść! Daliśmy radę, ale co się nastraszyłam tą insuliną bez jedzenia to moje.
Wszyscy żyją. Dzisiaj chłodniej, od razu lepiej. Ufff....