Odkąd Stomachari oświeciła mnie, że powinnam używać "kocich" leków to doskonale. Chyba miałam jakieś zaćmienie umysłowe, że sama na to nie wpadłam
. Po całej chorobie zgaga mnie jeszcze lekko męczy
.
Na szczęście, o ile choruję bardzo nagle, mocno i gwałtownie, o tyle równie błyskawicznie do siebie dochodzę
.
Większość ludzi mi nie wierzy, że w ciągu 24 h potrafię się rozchorować, przejść gorączkę na granicy majaczenia, otrzepać metaforycznie rączki i wrócić do pracy na pełnych obrotach
. Lekarze się ze mną kłócą, że to niemożliwe, w pracy myślą, że jestem po imprezie, tylko Księciunio i Najlepsza Przyjaciółka (która swego czasu pilnowała mnie, jak widziałam różowe jednorożce) mi wierzą
. Chociaż Księciunio też się w czoło pukał i nazywał mnie chisteryczką jak za pierwszym razem już przy 38 stopniach (samiuteńki początek) powiedziałam mu, że powyżej 42 stopni ma mnie nie słuchać i wzywać karetkę. Godzinę później robił mi okłady i myślał o własnej głupocie
.
I właśnie dlatego 5-dniowa choroba była dla mnie tym, czym dla kogokolwiek innego cały miesiąc chorowania
.
A tak zmieniając temat...
Pamiętacie, że znalazłam Sierci Super Wspaniałego Chłopa? No, to teraz zgadnijcie jaka żółta cholera przestała rujkować
. Ostatnio miała już 4-5 dni przerwy między rujkami. Teraz czekamy w pogotowiu, niczego "trwałego"nie organizując, żeby móc w każdej chwili jechać z drugi koniec wyspy... chłopak też czeka, zwarty i gotowy... a panienka nam się namyślić nie chce