Wczoraj przy okazji porannego karmienia drukarnianych kotów odkryliśmy w kotłowni ślady krwi. Okazało się, że to Klakier krwawi z pyszczka. Natychmiast zawiozłam go do lecznicy. Był bardzo słabiutki i, mimo błyskawicznie udzielonej pomocy, jego stan pogarszał się z każdą godziną. Padło podejrzenie jakiegoś urazu, którego być może doznał kilka godzin wcześniej... Koło południa wiedzieliśmy już, że bez przetoczenia krwi nie przetrwa do rana. Nie było czasu na sprowadzenie jej z banku krwi. Dawcą został jeden z kotów z lokalnego domu tymczasowego, z którym ściśle współpracuję od dwóch lat. Późnym wieczorem, po transfuzji, wydawało się, że wszystko idzie ku dobremu. Niestety, w nocy nastąpił kryzys. Klakier odszedł... Dziś po południu pochowamy go w naszym ogrodzie.
Żegnaj, mały...
Zrobiłam wczoraj wszystko co w mojej mocy, żeby Cię uratować [*]