Moderatorzy: Estraven, Moderatorzy
Koki-99 pisze:Pako mi ją przyniósł z ogródka do domu, zagryzioną, jeszcze krwawiącą. Złapałam z ogon i wywaliłam do trawy, a on pobiegł i zaczął ją zjadać. Pozwoliłam mu i miałam radochę, że sobie obiad upolował. Po kilku dniach był jakiś taki niewyraźny, ale mu przeszło i normalnie jadł, załatwiał się, dużo spał. Tylko nie chciał wychodzić już z domu. W niedzielę mąż zauważył, że inaczej oddycha. Nie jadł, rzadko chodził pić. Powiedziałam, że w poniedziałek i tak jadę z małą na przegląd, więc jego też zabiorę. Poszedł na górę do córki pokoju spać, ale ponieważ Ebi ciągle go zaczepiała łapką, to zaniosłam na dół żeby miał spokój. Do rana już miauczał jakby go coś bolało, jakby miał jakieś skurcze. Pojechałam po ósmej do weta, prawie 20 km, a tam otwarte od 10.00. Pojechałam w drugim kierunku do miasta ponad 30 km, bo więcej lecznic. W pierwszej kolejka chyba z 10 osób, chciałam jechać do innej lecznicy i już nie zdążyłam, bo zaczął się rzucać w tarnsporterku. Jak stanęłam na poboczu żeby sprawdzić co z nim, to miał cały pyszczek w ślinie/pianie i już rozszerzone źrenice, łapał ostatnie oddechy. Sąsiad mówi, że to ta mysz, mąż też, pytałam wetki u której byłam z Ebi, też powiedziała, że to bardzo możliwe. Mówiła, że teraz też na polach jest od cholery chemii. Może jakąś trawę spryskaną zjadł, nie wiem. Musiałabym zrobić sekcję, żeby mieć pewność, ale po co mi to śledztwo. Jego nie ma i wiem, że to moja wina, nic tego nie zmieni.
Użytkownicy przeglądający ten dział: Blue, Meteorolog1, zuzia115 i 117 gości