Cześć wszystkim. Ostatnio moja Pani postanowiła się zarejestrować ma tym forum, dlatego teraz postanowiłyśmy się przedstawić.
Zacznę ja, Lunka. Jestem roczną koteczką ze wsi. Moja Pani będąc u swojej babci na wiosce, znalazła mnie wraz z moim rodzeństwem. Przez 1 dzień obserwowała czy moja mama się nie pojawia. Niestety po mamusi śladu nie było. Prawdopodobnie umarła pod kołami samochodu
W końcu Pani zabrała mnie i moją dwójkę rodzeństwa do weterynarza. Spędziliśmy tam 2 tygodnie. Byłam najmniejsza i najsłabsza. Nie miałam nawet sił by się bawić z rodzeństwem. Chciałam tylko spać. Rodzeństwo znalazło nowe domusie. Niestety ja musiałam jeszcze zostać. W momencie, gdy chciałam wszystkim pokazać, że dam radę i jest ze mną lepiej, przyszło okropieństwo. Tyfus koci. Ludzie nie dawali mi szans, ale ja chciałam żyć. Jako 3 miesięczny kociak walczyłam. Czułam się bardzo źle. Codziennie kroplówki, leki. Pani bardzo we mnie wierzyła. Po wielu tygodniach walki, przerażających rokowań, pokazałam na co mnie stać. Zrobiłam normalną kupę. Bez krwi, nie rzadką. Nie zwymiotowałam jedzonka i chciałam się bawić. Weterynarz powiedział, że często przy tej chorobie pojawia się krótka poprawa. Ale ja wiedziałam, że to nie jest krótka poprawa, a zwycięstwo w walce o moje życie. Pani tak się do mnie przywiązała, że nie chciała mnie oddać. Wszyscy uważali, że moje przeżycie to cud. Teraz jestem już szcześliwa. Ostatnio znowu miałam problem z jelitkami, ale to przez zakłaczenie. Jestem straszną czyścioszką i czasami przesadzam z myciem się
Kocham brykanie i zabawę z moją Panią. Pewnie zastanawiacie się czemu Pani mnie nie dokoci. A ja wiem, że nie ma potrzeby. Mam kocią koleżankę za ścianą, ponieważ mieszkamy w bloku. Moja koleżanka ma 2 latka i kiedy nasze Pancie mogą, przychodzą do siebie i możemy razem się bawić. Widzimy się razem prawie codziennie (chyba, że ktorejś z Pańć wypadnie coś). Lubię tak jak jest. Z nikim nie muszę dzielić mojej miseczki jedzonka ani ukochanego posłanka
Jestem 2 kotem domowym mojej Pani (Pani stara się pomagać kotom wolnożyjącym). Kiedyś moja Pani miała małego kotka. Bardzo małego. Miał tydzień. Był przemarźnietym oseskiem z piwnicy. Był na tyle zimny, że Pani go zabrała. Miał prawdopodobnie 2 dni, bo miał jeszcze suchą pępowinę. Był głodny i zimny. Pani nie wiedziała co robić. Znalazła w internecie kiedy i jak karmić takiego małego koteczka. Nadal był zimny. Masowała mi brzuszek. Karmiła co 3 godziny. Lecz tydzień po jego odnalezieniu dostał kataru. Miał zamknięte oczka. Zbyt długo wachała się z wizytą u weterynarza i gdy mu się na tyle pogorszyło, w końcu pojechała. Okazało się, że to koci katar. Leczenie, zbyt drogie, a i tak mogło by się okazać, że kociak będzie ślepy. Płacz, łzy i obietnica, że nigdy więcej nie będę zwlekać. I tu oddaje głos Pani.
Wiem, że wtedy źle zrobiłam. Przysięgłam na Boga, że będę pomagać takim kotkom, że przeze mnie żaden już nie umrze. Popełniłam wtedy mnóstwo błędów. Nie sprawdziłam czy ma matkę. Nie dogrzewałam go termoforem. Leżał po prostu w pudełku ze szmatkami. Najgorsze to było zwlekanie z weterynarzem. To powinna być pierwsza rzecz jaką powinnam zrobić.
I z tego miejsca chciałam coś napisać. Jeśli widzisz, że z twoim lub jakimś innym kotem jest coś nie tak. Jest chory lub widzisz jakiś problem, to nie zwlekaj z wizytą u weta. Być może uratuje to jego życie. Nie mam ogromnej wiedzy na temat kotów, dlatego ufam weterynarzom. Może nie raz się na tym przejadę, dam się wykorzystać, ale jeśli to pomoże moim podopiecznym, to będę szczęśliwa. Nie mam warunków na posiadanie więcej niż jednego kota. Mam bardzo mały metraż, ale robię co w mojej mocy by pomóc kotom na wolności. Polecam to wszystkim, bo nawet z małym budżetem można pomóc, a sprawia to mnóstwo radochy z tego jak te koty wyglądają. Nie jestem za ich rozmnażaniem. Kontaktuję się z osobą, która odławia koty i je kastruje. Ale to już nie moja działka, nie znam się na tym. W tym miejscu chcę zakończyć mój monotonny wywód i podziękować Tobie, że dotrwałeś do tego momentu tych wypocin
A tu łap zdjęcie mojej walecznej dziecinki.