» Śro paź 18, 2017 2:34
Re: Umarł mi......
Witajcie... Przepraszając we wcześniejszym poście miałam na myśli, że po prostu nie przyszło mi do głowy, że próbując ulać trochę własnego bólu, mogę wywołać, obudzić czyjś... A sama przecież nie raz tu, na miau, przelewałam łzy nad obcymi, cudzymi kotami, nawet w czasach, kiedy jeszcze żaden z moich kotów nie odszedł. Dokładnie pamiętam, jak kompletnie się rozsypałam nad wątkiem Kotki Mazurki... Za nic nie przeczytałabym go jeszcze raz... A teraz? Kiedy już wiem, ile zła jest na świecie, kiedy już pochowałam kilku wyjątkowych przyjaciół, kiedy i mnie dotknęła niesprawiedliwość świata - nie mam już siły. Każde zwierzęce nieszczęście boli mnie bardziej, niż gdybym sama je przeżywała. Przez to pozwalam przybłędkom wprowadzać mi się do domu ale i przez to potem, kiedy wszystko trafia szlak, nie potrafię sobie z tym poradzić. W ciągu sześciu lat przybłąkało się do mnie pięć kotów, trzy z nich nie żyją... To długa historia, długa jak sześć lat, pełna różnych nieszczęść po drodze, która, zakończona śmiercią najukochańszego Lisia, wyczerpała mnie tak doszczętnie, że już naprawdę nie wiem jak sobie z tym poradzić. Szczególnie, że z rozpaczy po Lisiu nie będę w stanie się otrząsnąć... Ta rana się nigdy nie zagoi. Mija czas a jest coraz gorzej. Coraz bardziej i bardziej go NIE MA. Pustka po nim jest coraz większa. Tęsknię coraz bardziej. Na zmianę albo po prostu NIE MOGĘ UWIERZYĆ w to, co się stało, wydaje mi się, że on dalej jest tam, w szpitalu, przerażony, skulony, trzęsący się; albo nagle dociera do mnie, że NIE BĘDZIE GO JUŻ NIGDY... Mam przed oczami pojedyncze obrazy - we czwartek Licho całe roześmiane, radosne... Zaraz potem czołgające się z bólu w piątkową noc... Potem pojawia się wyobrażenie śmiertelnie przerażonego Lisia w niedzielę w szpitalu... Nawet tego nie widziałam, ale wiem, jak przez zmory przeszłości potwornie się bał obcych... Chyba zaczynam tracić zmysły. Łzy się leją przy każdej okazji. Nie jestem w stanie poprawnie opiekować się kotami, bo przypominają mi o Lisiu... Ciągle wychodzi coś, co było tylko nasze, a teraz już tego nie ma... Nic i nikt nigdy go nie zastąpi, bo nie da się jednej istoty zastąpić inną... A już szczególnie kogoś tak pod każdym względem wyjątkowego, jak Lisio. To, co wymieniłam jednym tchem w którymśtam wpisie, to tylko wierzchołek góry lodowej. Tych rzeczy wyjątkowych, codziennych szczegółów, tylko naszych, własnych, było dużo, dużo więcej... Przez to każdy dzień jest udręką. A jego nie ma coraz bardziej i bardziej... Do tego niesamowite poczucie winy, że go nie ochroniłam, że znowu nie byłam mądrzejsza od weterynarzy, że dawałam się odsyłać do domu z poleceniem podawania no-spy i zmiany karmy, że nie mogłam zawieźć go do weterynarza w piątek, natychmiast kiedy zaczął wymiotować, że nie miałam pojęcia, że to może być śmiertelna choroba... Że nie dałam rady pojechać do niego w niedzielę do szpitala... Że żył tylko niecałe pięć lat... Oszaleję. Serce boli tak, że całą klatkę przecina szarpiący ból. Głowa pęka...