Tydzień temu w piątek wracałam z pracy późnym wieczorem. Ostatni odcinek mojej drogi do domu wiedzie przez las. Jechałam dość wolno, bo padający w ciągu dnia śnieg zasypał trakt grubszą warstwą. Na zakręcie drogi, w świetle reflektorów zobaczyłam sporego owczarka niemieckiego, który w irracjonalny sposób parł w kierunku mojego samochodu, zamiast przed nim uskoczyć. Ponieważ w okolicy już zaczęło się wieczorne wypróbowywanie petard przed Sylwestrem, pomyślałam, że to po prostu zdezorientowany wystrzałami pies z pobliskiej wsi, który za chwilę uspokoi się i wróci do domu. Ostrożnie ominęłam go i pojechałam dalej.
W sobotę rano znów musiałam pokonać tę trasę, tym razem w drodze do pracy. Zastałam psa w tym samym miejscu. Gdy jego zachowanie powtórzyło się, nie miałam już żadnych wątpliwości, że ktoś wyrzucił go na tym zakręcie z samochodu, a on podbiega do każdego auta z nadzieją, że ten ktoś właśnie po niego wraca...
Z ciężkim przekleństwem, głośno zadałam pytanie losowi dlaczego to ZNÓW WŁAŚNIE NA MNIE trafiło zwierzę potrzebujące pomocy i DLACZEGO WŁAŚNIE WTEDY, GDY W DRUKARNI TRWA SZCZYT SEZONU I NAPRAWDĘ MAM TAM CO ROBIĆ
Potem rozpoczęłam niełatwą, trzydniową walkę z urzędniczą materią. Nic mi tym razem nie sprzyjało
. Był weekend, a więc czas generalnie nieczynnych instytucji. Policja nie pomoże, bo nie ma takich interwencji w zakresie swoich obowiązków. Okres przedświąteczny – nikt nie ma głowy do swoich obowiązków. Koniec roku, a więc fundusze gminne uruchamiane w takich przypadkach wyczerpane lub właśnie na wyczerpaniu. Fatalna lokalizacja psa – dokładnie na granicy dwóch gmin, których urzędnicy przez kilka poniedziałkowych godzin odsyłali mnie jeden do drugiego, po czym zalecili, żebym sama zadzwoniła do schroniska, a oni jedynie łaskawie potwierdzą, że pies faktycznie potrzebuje pomocy. Wierzcie mi, rozmowy nie były ani łatwe, ani miłe...
Pies też niczego nie ułatwiał, gdyż był bardzo nieufny. W dzień warował cały czas na poboczu drogi, a po zmroku wycofywał się w głąb lasu, gdzie widocznie czuł się bardziej bezpieczny. W oczekiwaniu na pomoc ze strony schroniska, przez trzy dni podjeżdżaliśmy do niego na przemian z Michałem, dając jedzenie i próbując zdobyć jego zaufanie. Jako że uparcie siedział w lesie, nazwałam go Forest i tak wołałam go do michy. Szło opornie, ale w końcu skrócił dystans i pozwolił gadać do siebie z odległości trzech metrów
Gdy we wtorek rano schronisko potwierdziło, że wysyła do mnie specjalistę z psią klatką-łapką, nie posiadałam się z radości
.
Michał przejął obowiązki w firmie, a ja z niecierpliwością czekałam w domu na przyjazd pracownika schroniska.
Jako ciekawostkę dodam, że gdy w moim wegetariańskim domu rozszedł się zapach wiejskiej kiełbasy, którą rano kroiłam jako przynętę dla psa, Putek i Lolo gotowi byli sami zapakować się do schroniska, byle dostać kawałek
Przyznam, że po opisywanych tu na forum doświadczeniach z kotami, które klatki-łapki omijają szerokim łukiem, nie do końca wierzyłam w skuteczność tej metody, ale postanowiłam zdać się na doświadczenie człowieka, który przybył z pomocą. W przeciwieństwie do Foresta, od razu skróciliśmy dystans, przechodząc na ty, by łatwiej nam się współpracowało
. No i poszło jak z płatka. Piotr uważnie słuchał moich uwag odnośnie dotychczasowego zachowania Foresta, a ja starałam się powstrzymać emocje i nie przeszkadzać mu w pracy
. Forest wszedł do klatki ścieżką wyłożoną kawałeczkami kiełbasy. Po krótkiej chwili paniki, gdy zatrzasnęła się za nim zasuwa, zaakceptował nową sytuację, a mnie spadł z serca młyński kamień...
Dzięki informacjom uzyskanym przedwczoraj od Piotra, wiem, że trochę nie trafiłam z imieniem, bo Forest okazał się dziewczyną, której wiek oceniono na 4-6 lat
. Ale to przecież nieważne. Dla mnie istotne jest to, że sunia pozwoliła sobie pomóc, sprawiając mi tym samym piękny, świąteczny prezent
. Nie miałam okazji zrobić jej ładnych fotek. Ale moim zdaniem ma adopcyjną urodę i jak się postara, zrobi mi jeszcze piękniejszy prezent, znajdując w Nowym Roku dom na zawsze
.