Zaczęło się od chęci. Zwykle zaczyna się od zwykłej chęci, a w tym przypadku chodziło o chęć przygarnięcia pod swój dach kota. Przyznam się szczerze - chyba prawie rok spędziłam na przeglądaniu ogłoszeń, zaczynając to robić jeszcze wtedy, gdy na kota nie mogłam sobie pozwolić. Bo wynajmowane mieszkanie to jednak kiepskie lokum dla kota. Kolejna rzecz, o której powinnam się szczerze przyznać - szukałam kota ładnego, ciekawego, interesującego. Oryginalnego. Marzeniem byłby kociak biały, może jakiś nietypowy. Ładny. Tak po prostu. Kilka takich nawet znalazłam. Z czego zwykle nawet nie dzwoniłam pod podane numery lub - gdy już dzwoniłam - oczywistym było, że po "ciekawego" kociaka zdążyło się już wcześniej zgłosić całe mnóstwo chętnych.
Któregoś razu znalazłam najzwyklejszego w świecie buraska. Pręgowany kociak, w zasadzie nie wyróżniający się absolutnie niczym, który mimo wszystko spośród swojego rodzeństwa urzekł mnie najbardziej. W tym czasie miałam już "zarezerwowanego" białego kociaka, ale przecież docelowo i tak planowałam przygarnąć dwa. A im szybciej oba by się poznały, tym lepiej.
Zadzwoniłam.
Porozmawiałam z miłą panią, wyjaśniłam, o którego kociaka mi chodzi i umówiłyśmy się na spotkanie. A kiedy już przyjechałam do pani, która koty chciała oddać, na miejscu został już tylko "mój" kociak, jego rodzeństwo zdążyło się już rozejść do nowych domów.
Chociaż... jak się okazało, kociak wcale nie był tym, który urzekł mnie na zdjęciach. Szczerze, to był dokładnie tym, którego przeglądając ogłoszenie uznałam za najmniej ciekawego, niezbyt ładnego...
Wzięłam go.
I przywiozłam do domu taką sześciotygodniową, stanowczo zbyt młodą kupkę nieszczęścia...
Kupka nieszczęścia miała problemy z oczami, jak na takiego malucha przystało była kompletnie nieporadna i - jak okazało się już po przyjeździe do domu - miała również niechcianych pasażerów w postaci pcheł. Dodatkowo jeszcze zanim przywiozłam tę kupkę nieszczęścia do domu, miała już ona swoje imię. Karol. Bo przecież od początku wiedziałam, że jeśli już kiedyś będę miała kota, to będzie on właśnie Karolem Kotem.
Nowy lokator z początku miał dostać kilka dni spokoju przed pierwszą wizytą u weterynarza. Żeby go niepotrzebnie nie stresować jeszcze bardziej, żeby dać mu czas na zaaklimatyzowanie się. Niestety, w związku z odkryciem pcheł w kociej sierści, do weterynarza wybraliśmy się już kolejnego dnia. Pcheł pozbyliśmy się stosunkowo szybko (bo te nie miały czasu, żeby zadomowić się w mieszkaniu), przy okazji kocia kupka nieszczęścia została odrobaczona (chyba, bo może jednak miało to miejsce przy którejś kolejnej wizycie) i zaczęliśmy mozolne leczenie zaropiałych oczek.
Prawdopodobnie nie byłoby przesadą stwierdzenie, że Karol był tak mały, że w początkowych dniach bałam się, że przypadkiem zrobię mu krzywdę, kiedy będzie spał ze mną. Poza tym jednak, że był maleńki, był wystarczająco sprytny, żeby wtulić się w człowieka na tyle umiejętnie, by nie dać sobie zrobić nic złego.
Dodatkowo, jak nietrudno zauważyć, nie był w żadnym stopniu "ciekawym" kotem. Nie z wyglądu. Zwykłe bialo-bure nieszczęście z czarnym nochalem (który z czasem zaczął stopniowo blaknąć). Taki mały wypłosz, jak określali go niektórzy. Jednocześnie najkochańszy kot na świecie, którego już pierwszego dnia nie zamieniłabym na żadnego innego. Cudowne stworzenie, które gdyby tylko mogło, towarzyszyłoby człowiekowi przez cały czas, asystując przy każdej czynności i nie odstępując ani nawet na krok. Mała kocia paskuda, którą mimo wszystko - mimo tak młodego wieku - udało się przyuczyć, by w zabawie z człowiekiem zrezygnować z drapania i gryzienia. Na tyle skutecznie, że aktualnie kocisko nie wykazuje ani grama agresji. Wręcz przeciwnie - na widok człowieka (jakiegokolwiek, kocha nawet tych, których widzi po raz pierwszy w życiu) wywala brzuszysko do głaskania (widocznie nikt mu nie powiedział, że koty tego nie lubią), odpala mruczenie i może tak leżeć godzinami. Byleby ktoś smyrał. Gości w drzwiach wita jako pierwszy, jako pierwszy domaga się uwagi - choć nie jakoś nachalnie. Tu się otrze o nogę, tu zamrałczy (bo zamiast klasycznego "miau" Karol stawia raczej na rozkoszne "mrrau"), byleby zaznaczyć swoją obecność.
Po odrobaczeniu bowiem, po serii szczepień, a w późniejszym czasie po kastracji, wyrósł ostatecznie na całkiem dorodne, urocze kocisko. Pod koniec marca skończy rok, w maju natomiast minie rok, gdy kocisko mieszka u mnie. I gdy uznane zostało za najcudowniejsze kocisko, jakie kiedykolwiek było mi dane poznać.
Mimo, że na pierwszy rzut oka nie ma w nim kompletnie nic wyjątkowego.
Gdzieś wyżej wspominałam natomiast, że od początku "chodziło za mną", by przygarnąć dwa koty. Bo jednak pracuję dość dużo, często nie ma mnie w domu, a masa zabawek i morze miłości po powrocie z pracy to jednak za mało, żeby samotny kot czuł się w pełni szczęśliwy. Tak sądziłam w tedy i w zasadzie sądzę tak nadal, patrząc na oba koty.
Ogłoszenie, które mnie zainteresowało, wypatrzyłam jeszcze we wrześniu. Dzień po tym, jak kociaki, z których jednego zapragnęłam przygarnąć pojawiły się na świecie. Od września cierpliwie więc czekałam, na bieżąco dostając zdjęcia dorastających kociąt, by wreszcie pod koniec listopada trafiła do mnie "siostra" Karola. Choć myślę, że jej historia może zasługiwać na to, by opowiedzieć ją zupełnie osobno, kiedy indziej...
Mała kremowa poczwarka, co do której imienia nie miałam już tak stuprocentowej pewności, jak to było w przypadku Karola. Wahałam się między kilkoma, ostatecznie stawiając na Pennywise (Pennywise The Dancing Clown), ignorując przy tym fakt, że tak w zasadzie, to imię męskiego bohatera...
Oba koty... w zasadzie polubiły się od razu. Tak, od razu. Bo tak, zignorowałam (z premedytacją) zasadę traktującą o tym, by nowego kota izolować przez jakiś czas, kiedy przyniesie się go do domu. Miałam ku temu kilka powodów i... nie żałuję. Możliwe, że mieliśmy po prostu szczęście, możliwe, że pomocny okazał się tutaj prospołeczny charakter Karola... Cokolwiek. W każdym razie bez przesady można powiedzieć, że koty polubiły się i zaakceptowały od pierwszych dni. Drugiego zresztą już spały wtulone w siebie, a mała Pennywise przez dłuższy czas zdawała się woleć towarzystwo Karola niż ludzkie. Karol z kolei postanowił dbać o siostrę najlepiej jak tylko się da, pozwalając jej wtulać się w siebie, wylizując jej uszy i futerko milion razy dziennie i nie odstępując jej niemal na krok.
Oba koty zdążyły już nieco (nieco bardzo) podrosnąć, oba - jak się okazało - nie mają absolutnie nic przeciwko kilkugodzinnym podróżom pociągiem, w które muszę je czasami zabierać. Oba wprawdzie różnią się od siebie bardzo nie tylko pod względem wyglądu, ale również charakterów. Choć z biegiem czasu również Pennywise staje się coraz bardziej otwarta na świat. Oba kocham równie mocno, uważając je za najcudowniejsze stworzenia na świecie i żadnego z nich nie zamieniłabym na żadnego innego.
Nie jestem idealną właścicielką kotów, wiem. A przynajmniej nie jestem nią najpewniej w oczach wielu osób przesiadujących na tym forum, co zdążyłam wywnioskować, przeglądając je do tej pory przez udzielania się na nim. Popełniam masę błędów, wiele z nich popełniam absolutnie świadomie i celowo. Doskonale wiem jednak, że nie robię zupełnie nic, co mogłoby moim kotom zaszkodzić.
I... po co właściwie ten post? Po to prawdopodobnie, że chyba wreszcie uznałam, że może wystarczy już zwykłego przeglądania forum, może chciałabym spróbować się nieco poudzielać. A to udzielanie się chciałam zacząć od krótkiego przedstawienia siebie (czy też bardziej kotów). Ot tak, żeby było trochę uprzejmiej.
Oficjalnie więc (choć na sam koniec) - dzień dobry!