sabianka pisze:Uwielbiam familoki, mam do nich straszny sentyment, to jest takie coś bardzo naszego - śląskiego.
Znam familoki ze zdjęć na wiki, koło tych w rybnickiej dzielnicy Chwałowice przejeżdżam dość często, w tych na Niedurnego w Rudzie Śląskiej spędziłam pół dzieciństwa - moi dziadkowie tam mieszkali. Mieszkanie w takim familoku jest niezwykle "folklorystyczne", rozkład mieszkania jest taki że wchodzi się z reguły bezpośrednio do kuchni, która była najważniejszym i najczęściej największym pomieszczeniem mieszkania, obowiązkowo z piecem do gotowania i ogrzewania na węgiel. U moich dziadków z kuchni wchodziło się do głównego pokoju a za nim jeszcze była sypialnia - ogromna, z wielkim śląskim łóżkiem, "świętym obrazem" nad łóżkiem i ogromnymi szafami. W środkowym pokoju znowu do ogrzewania piec kaflowy. Podłogi malowane tak jak parapety na intensywny czerwony lub zielony. W kuchni oczywiście typowy śląski byfyj. Ubikacja na każdym półpiętrze. W kuchni był zlewozmywak natomiast nie było typowej łazienki, w sensie takiej z wanną, babcia miała starą żelazną wannę, którą wyciągało się na środek kuchni, na piecu trzeba było nagotować wody i lać do wanny a potem to wszystko wylać. Jak dziadkowie byli już starsi to zwyczajnie chodzili się kąpać do swoich dzieci (a moich ciotek czy wujka) bo wszyscy mieszkali na blokach zwykłych z łazienką (kurde, a my tak nie doceniamy takich prostych i oczywistych dla nas "darów cywilizacji").
Do dzisiaj jak jestem w Rudzie w odwiedzinach u rodziny to jadę sobie na Nowy Bytom i robię spacer po okolicy bo to jest niezwykłe miejsce. W tamtych familokach mieszkali głównie pracownicy rudzkiej huty pokój.
Ne wiem Klaudia, czy byłaś w skansenie w Chorzowie, jest tam trochę aranżacji wystroju typowego śląskiego mieszkania z pierwszej połowy XX wieku czy nawet wcześniej.
Dzisiaj te mieszkania w familokach są fajnie poprzerabiane i poodnawiane i wyglądają naprawdę super.
No to chciałam się odnieść do Twojego posta
Bo ja tak nie znam życia w familokach, ale jakby trochę znam. Moja babcia mieszkała w czymś podobnym jednak nie był to podobno familok, a budynek kuźni przerobiony na budynek mieszkalny. Było to na placu Alfreda w Katowicach przy granicy z osiedlem Tuwima w Siemianowicach Śląskich.
Z wiki:
Kolonia Alfred − osada robotnicza, założona w połowie XIX wieku dla pracowników nieistniejącej już kopalni "Alfred", założonej w 1834 (w 1859 połączonej z kopalnią "Hohenlohe"). W 1951 tereny kolonii weszły w skład miasta Katowice[1]. W sierpniu 1978 kolonia[2], zlokalizowana przy placu Alfreda 1−13, została wpisana do rejestru zabytków[3][4][5]. Obecnie są to tereny Wełnowca-Józefowca − dzielnicy Katowic, zlokalizowane przy Lasku Alfreda, placu Alfreda i al. Wojciecha Korfantego[6].
Zabytkowe obiekty w kolonii Alfred (plac Alfreda 1−13):
budynek nadszybia,
budynek maszyny wyciągowej,
budynek cechowni,
budynek kuźni,
budynek kotłowni,
budynek łaźni,
budynek administracji,
budynek wagi,
budowle towarzyszące,
położone na zachód od tego kompleksu pozostałości hałd przemysłowych.Tam były mieszkania bez łazienek i znam kąpiele w bali
Zawsze robiłam w balona babcie podczas kąpieli - zawsze pytałam co najpierw się myje, a babcia, że buzie. No to ja jej, ale jak to - mam umyć buzie brudnymi rączkami? I babcia nie znajdywała odpowiedzi na takie pytania, a ja tak potrafiłam dręczyć ją przez całą kąpiel
Toalety tam były na dworze w takich małych komórkach, ale ja nie bardzo pamiętam, żebym z tego korzystała -na pewno raz czy dwa, ale mnie to obrzydzało
W budynku tym były dwa piętra i strych. Mieszkania mogły mieć wg definicji tyle co w familokach ok 35 m. I faktycznie wchodziło się do kuchni, ale u mojej babci kuchnia i "duży pokój" były podzielone ścianą z szybą. W kuchni był duży piec kaflowy do gotowania. Na prawo był jeszcze jeden pokój - wydawało mi się, że bardzo duży.
W piecu paliło się węglem i przy nim stała ryczka, czyli mały stołeczek. Ja spałam z siostrą i babcią w pokoju po prawej, a dziadek w tym z telewizorem. W pokoju, w którym spałam było ogromne drewniane łóżko, a nawet myślę, że to były dwa łózka złączone, podobne:
http://zofiarydet.com/pl/photo?page=1&s ... _04_009_25 Miały drewniany zagłówek po obu stronach taki duży. Łóżko było na przeciwko okna a za oknem jedynie co było widać to ogromne stare drzewo. Z tego drzewa wydobywało się "huu huu", więc zawsze myślałam, że to jest sowa. Obserwowałam jak to drzewo chwieje się na wietrze i jak mrocznie wygląda w nocy. Ale uwielbiałam je! Przy oknie stała jak dla mnie magiczna toaletka, przepiękna - coś takiego
http://zofiarydet.com/pl/photo?page=1&s ... _04_031_34 Co dzień rano pierwszy budził się dziadek. Palił w piecu i szedł po bułki i mleko. Dopiero wtedy wstawała babcia i my. W kuchni był piec i taki podobny kredens/byfyj
http://zofiarydet.com/pl/photo?page=2&s ... _04_065_39 W kuchni siadałam na ryczce przy piecu i grzałam się. To było bardzo rozkoszne uczucie. Potem jadłam śniadanie - pamiętam jak dziś, że babcia zrobiła mi pajdę chleba ze scukrzonym miodem. Zawsze wolałam płynny miód, no ale zmusiłam się, żeby to zjeść. I jak zwykle zasmakowało mi ogromnie i do dzisiaj lubię tylko scukrzony miód
Babcia miała talerze malowane w śląskie wzory. Chciałam, żeby tata dał mi te talerze, ale one chyba przepadły.
Przed snem musiałyśmy odmawiać pacierz klęcząc pod krzyżem. Moja babcia była bardzo religijna, czego oczywiście też nie znosiłam, bo też nigdzie nie musiałam tak małpować. A tam pacierz na kolanach, rączki złożone i recytacja na głos. Babcia nas też uczyła modlitw w łóżku przez snem. Lampkę nocną miałam w kształcie sowy. Jak się zapaliło światło to jej oczki się świeciły. Była z ceramiki, właśnie taka:
Na klatce schodowej nie było zwyczajnie - to była sień, która miała plac wielkości 200 metrów chyba. Kochałam siedzieć na sieni. Nie było tam żadnego okna. Po prostu gigantyczny plac i dookoła chyba z 10 mieszkań. Światło paliło się z żarówek smętnie. W budynku tym mieszkali tylko starzy ludzie. Już wtedy połowa mieszkań była pusta. My podchodziliśmy (ja z siostrą i ewentualnie kuzynkami) do niektórych drzwi, gdzie wiedziałyśmy, że tam ktoś umarł i to było jak podchodzenie do grobu - cisza, a może i duchy. Miedzy drzwiami mieszkań, gdzie był kawałek ściany, stały ogromne zabytkowe szafy. Na szafach stały właśnie wiadra i "wanny" metalowe. Te szafy pochłaniały naszą wyobraźnie - były jak szafa z Narni. Były przepiękne, już wtedy miałam słabość do starych mebli. Moja babcia mieszkała na piętrze, więc były też schody. Lubiłam na nich siedzieć, ale siedziałam i tęsknie patrzyłam za jeszcze jednym światem - tym, który był na strychu! Tam chyba było z 1000 metrów (oczywiście, że nie tyle
) ale to cała wielkość holu na sieni plus mieszkania. A na tym strychu... po prostu wszystko! Wypełniony po brzegi szafami, kuframi, rzeczami tak tajemniczymi, starymi skarbami, że po prostu mnie tam skręcało, tak pragnęłam w to wejść i zaburzyć się w tej magii, historii, przedmiotach, zapachach, ale nigdy nie przekroczyłam linii schodów i moja noga nie stanęła na powierzchni strychu. Może raz czy dwa odważyłam się na kilka kroków, ale babcia zawsze powtarzała, że nie wolno chodzić po strychu, bo się może zapaść. A ja zawsze byłam grzeczna. Nienawidzę się za tą grzeczność i posłuszność. Na logikę - skoro te meble tam stały na tak ogromnej przestrzeni taki ciężar to jakim cudem moje dodatkowe 20 kg miły by zarwać strych? Nie wiedziałam, ale moja bogata wyobraźnia działała intensywnie i widziałam się na przeróżnych obrazkach w głowie jak ja jestem powodem katastrofy budowlanej, albo jak przelatuje przez sufit i robię w nim dziurę i że babcia będzie zła.
Jednak w tym budynku nie było dzieci. Nie zadawałam się z dziećmi z innych budynków tak. Raczej miałam powiedziane, że mam się z tymi dziećmi nie zadawać. My byłyśmy "panienkami".
Kolonia Alfred była niewidoczna z zewnątrz. Schodziło się lasem w dolinę tak jakby. I to też było magiczne - takie domy w środku lasu, bo we wczesnym moim dzieciństwie tam był ogromny las. Dziś sobie myślę, że ja byłam paskudnie wychowywana, tyle mi prawdziwych, ciekawych i rozwijających relacji umknęło. Np dlatego, że wpajano mi, że byłam panienką i ludzie z kamienic to nie towarzystwo dla mnie. Teraz jak sobie o tym myślę to mimo to urządzałyśmy sobie z siostrą wycieczki po koloni Alfryd, chodziłyśmy po podwórkach ślicznie ubrane w sweterki z kołnierzykami. Oglądałyśmy wszystko co się dało. Właśnie przypomniało mi się, że jakiś młody nastolatek z gitara w oknie coś do nas krzyczał z okna śmiejąc się, pewnie coś pozytywnego, a myśmy uciekały spłoszone. Na podwórku luzem chodziły gęsi. Zaraz... te białe to gęsi? Chodziły w kupie i lubiły nas gonić - aleśmy spierniczały! Musiałybyście to widzieć
Na tym podwórku nie tylko luzem chodziły gęsi, ale i kozy i konie. Babcia nam powiedziała, że te dwa siwki jak zobaczymy to mamy uciekać. Raz płakałyśmy w krzakach, bo nie mogłyśmy się dostać do domu, bo tam stały te konie. One nie były niczym przypięte. Chodziły gdzie chciały. Inny świat. Było całe stado kuz - tych nie bałyśmy się. Za tym domem, była jeszcze jakby dziura/dolina. Tam było gospodarstwo i była w nim prawdziwa kareta. I tam mieszkały te wszystkie zwierzęta, a było ich jeszcze więcej, ale już nie pamiętam. Bawiłyśmy się nawet na śmietnisku, gdzie czasem trafiały się stare gazety czy książki czy inne rzeczy.
Czas spędzałyśmy też w lesie, gdzie były ścieżynki a w głębi lasu był prawdziwie magiczny odcinek. Przy ścieżce rosły krzaki czarnego bzu i chyba białego -jakies kulki, raz kulki raz kwiaty, a na ścieżce był prawdziwy różowy piasek. Do dziś nie rozumiem - skąd różowy piasek, ale w tamtym miejscu wiedziałam, że mieszkają krasnoludki.
Wtedy zaczęli budować osiedle Wędzłowiec. Dziadek zabierał nas przez las, żeby oglądać etapy powstawania tego osiedla.
Babcia za to brała nas w drugą stronę, szeroką drogą w las. Budynek, w którym mieszkała, był ostatnim na straju czy też raczej pierwszym na początku i po lewej przy drodze stały już mniejsze kamienice z cegły. Tam też mieszkali starzy ludzie. Pierwsi mieli spiczasty dach domu i ogromny, ogromny plac, ogród. Ogrodzone to było. Dalej był kolejny dom, za metalową bramą. Moja babcia często przez tą bramę i płot rozmawiała z taką babcinką w chuście na głowie. Babinka miała milion lat i zawsze zadawałam babci pytanie, żeby zadała tej babci - ile ona ma lat. Ta babcia odpowiadała raz tak, a raz tak. I raz to wyczaiłam i powiedziałam, że ostatnio było inaczej. Babcia na to, że ta pani jest tak stara, że ma problemy z pamięcią. Jej dom kojarzył mi się z magicznym domem czarownicy. Była to też kamienica ze spiczastym dachem. Ale ciekawość mnie zżerała, co ona tam w domu ma, że na pewno stare książki. Ja od dziecka myślałam tylko o książkach, stąd miałam wyobraźnie niepoprawną.
Pewnego dnia zjechały wozy cygańskie. Mój dziadek był taki, że on tam chodził do tych wozów. Chyba tam kręcono film, bo to chyba nie byli cyganie, nie pamiętam. I dziadek zabrał mnie do tego wozu. Jakieś obce twarze się do mnie uśmiechały i podano mi kakao - nie byle jakie, ale gorące, czarne i gęste. Nigdy takiego nie piłam. Ale upiłam łyk i znowu rozsmakowałam się, bo było wyborne.
To właśnie na Alfrydzie (tak to nazywaliśmy) pierwszy raz fotografowałam. Już jako dziecko, bez aparatu, pragnęłam fotografować. Robiłam zdjęcia oczami. Dosłownie, nie w przenośni. Kadrowałam palcami ułożonymi z prostokąt i mrugałam na znak tego, że migawka opadła i zdjęcie się zapisało. I zapisało, po dziś dzień w mojej głowie. Nie wiem skąd to umiałam. Tak spędzałam czas, chodziłam i fotografowałam ciekawe rzeczy. Moja siostra biegała a ja większa, grubsza, wolniejsza (przez co niestety byłam karcona, że nie biegam jak siostra), ale ja chodziłam i oglądałam wszystko - mały kwiatuszek potrafiłam znaleźć w gęstej trawie i zrobić mu zdjęcie. Że nikt wtedy nie pomyślał, żeby dać mi ten cholerny aparat. To jest jakiś koszmar, czasu się nie cofnie, a co to mogły być za zdjęcia- dziś by były historyczne. Kiedyś mało kto robił zdjęcia, teraz każdy fotografuje. Nie ważny kwiatek, ale życie w kolonii, jak to się nazywa. Dziś mówią, że to zabytek. Jaki zabytek?! Zaraz Wam pokaże do czego doprowadzono.
Bardzo szybko skończyło się nasze życie na Alfrydzie. Dziadek (podobno Francus, tz. jego rodzice są francuzami ale z powodów historycznych zjechali do polski, coś to miało wspólnego z wojną, moja babcia była z województwa łódzkiego i służyła u mojej drugiej babci, która była Niemką, ale to już inna historia) zachorował na raka płuc. Od tamtej pory już było umieranie. Kiedy umarł, babcie syn przeniósł do Chorzowa blisko siebie. Miałam może 9-10 lat. Ale to nie koniec mojej historii i placu Alfreda.
Dalsze życie plac Alfreda był w moim sercu jako niezaspokojona, nieodkryta tajemnica. W 2012 roku nie wytrzymałam i tam pojechałam. Parter był zamurowany, ale... w drzwiach złomiarze wykłuli kilka pustaków. Wiec weszłam tam. Prawie zeszłam na zawał. Tyle razy pytałam babci czy można tam iść, co z jej meblami, co ze strychem, co z tymi rzezami? Do samej śmierci mieszkała tam Pani Złoto, na nazwisko miała Złota. Ona nigdy nie opuściła tego budynku, mimo że została tam na długie lata sama. Babcia zbywała moje pytania, a że tam już nic nie ma.
Więc tego 2012 roku weszłam przez dziurę w murze do środka i cofnęłam się w czasie. Gigantyczny magiel, który stał na parterze, zabytkowy, piękny, prawdziwy skarb, został zdewastowany przez złomiarzy. Zostały tylko drewniane elementy. Nie wina złomiarzy, ale tego, kto nie przekazał takiego skarbu do muzeum. Wszystkie kable ze śnian wyrwane. Wszystkie piece żeliwne czy żelazne (nie wiem jak to się nazywa) rozwalone, zdewastowane. Czas zrobił swoje i dach się zawalił faktycznie i również strych. Dziś mieszkają tam gołębie. Tego smrodu nie potrafiłam zapomnieć chyba trzy lata, aż teraz mnie skręca. Zajrzałam do każdego mieszkania, do każdego pokoju szukając jak pies tropiący reliktów dawnych, wesołych czasów. Znalazłam kilka klisz z bajkami. W mieszkaniu mojej babci znalazłam lustro, które zabrałam ze sobą. W tym mieszkaniu piec spotkał taki sam los jak inne, ale co mnie zaskoczyło - wyobraźcie sobie, że stał stół kuchenny, przy którym jadłam śniadania dwadzieścia lat wcześniej. Do tego stała wersalka, na której mój dziadek spał w pokoju z telewizorem i na którym umarł. Ale największe zaskoczenie to była wisząca na ścianie wiązanka kwiatów polnych, którą moja babcia własnymi rękami powiesiła w czasach, kiedy tam mieszkała.
Do dziś mam koszmary po tym co tam zobaczyłam. Śni mi się, że tracę mieszkanie, pracę, rodzinę i muszę iść tam mieszkać nielegalnie, bo nie mam gdzie mieszkać. Ściany są popękane, zawalone, podłoga gnije... nie umiem tego opisać, ale to są prawdziwe koszmary. Budzę się i uf... ja mnie mieszkam w takiej ruderze, moje mieszkanie jest ładne, jasne i miłe. Dlatego czasem żałuję, że tam poszłam, że to zobaczyłam. Że spędziłam tam kilka godzin, nawdychałam się smrodu łajna gołębi, zagrzybionych i wilgotnych ścian i jakby grobu.
Tego dnia ściemniło się, bo byłam tam po południu. I nie uwierzycie... zaczęło grzmieć i rozpętała się burza. Chodziłam po wymarłych mieszkaniach, w oknach wisiały jeszcze firanki, a za oknem rozszalała się burza. U mojej babci nie było chwili, żeby nie leciały z kasety śląskie piosenki lub hajmaty niemieckie. Oj jak ja nienawidziłam tej muzyki, ale nie było bata! Moja babcia miała setki kaset i taśm na video takiej muzyki. A podczas tego dnia jak tam byłam, a babcia i dziadek już nie żyli to tylko deszcz, wiatr i grzmoty. Dziwne prawda?...
Wróciłam tam jakoś szybko z moim bratem, żeby mu to pokazać.
Poszłam też tą drogą, gdzie były te domy z cegieł i jaki zawód - kolejny - już tych domów nie ma. Dom staruszki zniknął, nie pozostał po nim żaden ślad. Za to droga szybko się kończy i zaczyna się luksusowe osiedle willowe.
Wszystko inaczej, po przeszłości już nie został żaden ślad.
Nie miałam odwagi iść w głąb "osiedla", bo przed "familokami" (a może familoki to są) siedziało trochę osób i patrzyli na nas, intruzów, więc nie miałam odwagi.
A teraz znowu mnie gna, żeby tam iść i wiem że jutro pojadę. Muszę zobaczyć tą całą kolonie raz jeszcze. Zrobić zdjęcia. Teraz piszą, że to jest zabytek - jaki zabytek?!Doprowadzono do kompletnej ruiny, teraz nie ma już czego tam chronić. A nawet często byłam tam na Tuwimie u mojej cioci - Marysia jest z Tuwima. Muszę się spotkać z moją ciocią i tym razem nagrać tą historię rodzinną - jak to jest dokładnie, że ona jest Niemką, mieli służących z polskiej wsi, a po wojnie znowu się znaleźli i moja mama wyszła za mąż za syna babci, która mieszkała na Alfrydzie. Moja babcia z Alfreda zawdzięczała życie całej swojej rodziny rodzicom mojej babci i cioci, bo jako Niemcy wyciągnęli ich z transportu śmierci. Moja ciocia została w Polsce i potem zaczęła szukać mojej babci i to zupełny przypadek, że się okazało, że mieszkają tak blisko siebie.
Ponieważ napisałam pół książki - dziękuję jeżeli, ktoś to przeczyta - to w drugim poście będą zdjęcia
Dużo zdjęć!