Czaruś, zaczarował i odszedł

Cześć
Chciałbym się trochę pożalić ponieważ nie potrafię poradzić sobie ze stratą swojego ukochanego kocurka. Czarek był dla mnie jedyny w swoim rodzaju. Traktowałem go jak brata/syna, sam już nie wiem. Wzięliśmy go z pewnego gospodarstwa jakieś półtorej roku temu. Ogłoszenie o możliwości adopcji kotka wyszukałem w internecie. W pierwsze dni traktowałem go jak drogocenny skarb, który może się stłuc pod najlżejszym dotykiem. Byłem bardzo zestresowany ze względu na to, że był to mój pierwszy kot. Mijały dni, a ja coraz bardziej zakochiwałem się w nowym pupilu. Bardzo o niego dbałem i cały czas sprawdzałem czy aby na pewno niczego mu nie brakuje. Kotek na początku był zamknięty w sobie. Przyzwyczajał się do nowych współlokatorów i miejsca. Po pewnym czasie podjąłem decyzję, że nadszedł czas na pierwszą wycieczkę na ogród. Z początku nie był przekonany lub po prostu było to dla niego coś nowego z czym jeszcze się oswajał. Później było już dla niego tylko lepiej. Nie dawał nam spokoju i koniecznie chciał przesiadywać na zewnątrz. Polował na myszy i ptaki. Żył pełnią kociego życia. Nagle zaczęło się z nim dziać coś niedobrego. Weterynarz nie potrafił rozpoznać co mu właściwie dolega. Wybraliśmy się do innego weta. Po badaniach okazało się, że Czaruś ma gronkowca. Byliśmy zrozpaczeni. Nie poddawaliśmy się jednak
i pomimo zagrożenia podjęliśmy się jego leczenia. Podawałem mu antybiotyki oraz leki rozkurczowe (gronkowiec zaatakował pęcherz). Kotek dwukrotnie miał zakładany cewnik i specjalnie dla niego przystosowaliśmy mieszkanie do tej sytuacji. Było nam wszystkim bardzo ciężko jednak nigdy nie zwątpiłem w wtedy już najbliższą memu sercu istotę. Po długich zmaganiach udało się wyleczyć kocurka. Znów mógł ganiać po podwórkach (mieszkam na wsi). Kiedyś zgubił się biedaczek na 4 dni. Znalazłem go jednak na dużym ogrodzie sąsiada. Mijały nam szczęśliwie dni. Kotek był bardzo grzeczny. Wypuszczałem go przed południem ponieważ nie dało się go zatrzymać w domu. Potem przychodził do domu po południu i odpoczywał, dostawał różne kocie przysmaki. Był naszym oczkiem w głowie. W środę 25 maja po południu zaginął. A pamiętam jak jeszcze rano patrzył na mnie, gdy wychodziłem do szkoły. Nie ustawaliśmy w poszukiwaniach. Pytaliśmy ludzi. Robiliśmy wszystko od rana do wieczora, żeby tylko się znalazł. Na wieczornym patrolu w sobotę idąc chodnikiem z moją mamą nagle zauważyłem leżące w trawie obok chodnika zwierzę. Potem dostrzegłem czerwoną obrożę. Zamurowało mnie ponieważ to była ta sama obroża przeciwpchelna, którą jakiś czas temu kopiliśmy Czarusiowi. Podszedłem do zwłok i odwróciłem je tak bym mógł zobaczyć pyszczek. Poczułem się jakby coś we mnie pękło. Świat stanął na głowie i wszystko nagle straciło sens. Nawet teraz gdy to piszę trzęsą mi się ręce i strumykiem lecą łzy... Kotek nie miał śladów przejechania czy widocznych dla oka obrażeń. Mrówki jednak zagościły już wtedy w nim wchodząc przez otwarty pyszczek. Wróciliśmy z mamą do domu po worek jednak ja nie byłem wstanie już po niego wrócić nawet pomimo, że znaleźliśmy go jakieś niecałe 100 metrów od domu. Potem był pogrzeb Czarusia w ogrodzie. Płakałem jak nigdy wcześniej chyba całą noc i z przerwami do teraz. Czuję w sobie pustkę. Nie wiem co ze sobą zrobić i jak ja będę żył bez tej istotki, która zawsze podnosiła mnie na duchu i była moim najlepszym przyjacielem. Dlaczego nie miał żadnych śladów potrącenia przez samochód mimo, że był blisko ulicy. Mam co prawda wrednego sąsiada jednak wcześniej nie wyrządzał mu żadnej krzywdy. Nie wiem co o tym myśleć! Pomocy! ;(((
Chciałbym się trochę pożalić ponieważ nie potrafię poradzić sobie ze stratą swojego ukochanego kocurka. Czarek był dla mnie jedyny w swoim rodzaju. Traktowałem go jak brata/syna, sam już nie wiem. Wzięliśmy go z pewnego gospodarstwa jakieś półtorej roku temu. Ogłoszenie o możliwości adopcji kotka wyszukałem w internecie. W pierwsze dni traktowałem go jak drogocenny skarb, który może się stłuc pod najlżejszym dotykiem. Byłem bardzo zestresowany ze względu na to, że był to mój pierwszy kot. Mijały dni, a ja coraz bardziej zakochiwałem się w nowym pupilu. Bardzo o niego dbałem i cały czas sprawdzałem czy aby na pewno niczego mu nie brakuje. Kotek na początku był zamknięty w sobie. Przyzwyczajał się do nowych współlokatorów i miejsca. Po pewnym czasie podjąłem decyzję, że nadszedł czas na pierwszą wycieczkę na ogród. Z początku nie był przekonany lub po prostu było to dla niego coś nowego z czym jeszcze się oswajał. Później było już dla niego tylko lepiej. Nie dawał nam spokoju i koniecznie chciał przesiadywać na zewnątrz. Polował na myszy i ptaki. Żył pełnią kociego życia. Nagle zaczęło się z nim dziać coś niedobrego. Weterynarz nie potrafił rozpoznać co mu właściwie dolega. Wybraliśmy się do innego weta. Po badaniach okazało się, że Czaruś ma gronkowca. Byliśmy zrozpaczeni. Nie poddawaliśmy się jednak
i pomimo zagrożenia podjęliśmy się jego leczenia. Podawałem mu antybiotyki oraz leki rozkurczowe (gronkowiec zaatakował pęcherz). Kotek dwukrotnie miał zakładany cewnik i specjalnie dla niego przystosowaliśmy mieszkanie do tej sytuacji. Było nam wszystkim bardzo ciężko jednak nigdy nie zwątpiłem w wtedy już najbliższą memu sercu istotę. Po długich zmaganiach udało się wyleczyć kocurka. Znów mógł ganiać po podwórkach (mieszkam na wsi). Kiedyś zgubił się biedaczek na 4 dni. Znalazłem go jednak na dużym ogrodzie sąsiada. Mijały nam szczęśliwie dni. Kotek był bardzo grzeczny. Wypuszczałem go przed południem ponieważ nie dało się go zatrzymać w domu. Potem przychodził do domu po południu i odpoczywał, dostawał różne kocie przysmaki. Był naszym oczkiem w głowie. W środę 25 maja po południu zaginął. A pamiętam jak jeszcze rano patrzył na mnie, gdy wychodziłem do szkoły. Nie ustawaliśmy w poszukiwaniach. Pytaliśmy ludzi. Robiliśmy wszystko od rana do wieczora, żeby tylko się znalazł. Na wieczornym patrolu w sobotę idąc chodnikiem z moją mamą nagle zauważyłem leżące w trawie obok chodnika zwierzę. Potem dostrzegłem czerwoną obrożę. Zamurowało mnie ponieważ to była ta sama obroża przeciwpchelna, którą jakiś czas temu kopiliśmy Czarusiowi. Podszedłem do zwłok i odwróciłem je tak bym mógł zobaczyć pyszczek. Poczułem się jakby coś we mnie pękło. Świat stanął na głowie i wszystko nagle straciło sens. Nawet teraz gdy to piszę trzęsą mi się ręce i strumykiem lecą łzy... Kotek nie miał śladów przejechania czy widocznych dla oka obrażeń. Mrówki jednak zagościły już wtedy w nim wchodząc przez otwarty pyszczek. Wróciliśmy z mamą do domu po worek jednak ja nie byłem wstanie już po niego wrócić nawet pomimo, że znaleźliśmy go jakieś niecałe 100 metrów od domu. Potem był pogrzeb Czarusia w ogrodzie. Płakałem jak nigdy wcześniej chyba całą noc i z przerwami do teraz. Czuję w sobie pustkę. Nie wiem co ze sobą zrobić i jak ja będę żył bez tej istotki, która zawsze podnosiła mnie na duchu i była moim najlepszym przyjacielem. Dlaczego nie miał żadnych śladów potrącenia przez samochód mimo, że był blisko ulicy. Mam co prawda wrednego sąsiada jednak wcześniej nie wyrządzał mu żadnej krzywdy. Nie wiem co o tym myśleć! Pomocy! ;(((