
Jestem nowicjuszką na tym forum i bardzo się cieszę, że tutaj trafiłam, bo jako właścicielka 5 kotów - lada dzień ponownie 6


30 listopada, w godzinach porannych, odszedł za Tęczowy Most mój nieodżałowany rudas o imieniu Bob. Przegrał ostrą walkę z chłoniakiem jelitowym.
Zabrałam go 2 września ubiegłego roku z podwórza, był otruty. Od tamtego momentu jeszcze 2 razy udało mi się wyrwać go śmierci. Niestety nie było mi dane przypieczętować zasadę do 3-ech razy sztuka... Zmarł po cichutku, obok mnie, leżąc na poduszce... Wydając z siebie ostatnie tchnienie, wyrwał mi serce.

Wiem, że dla każdego właściciela jego zwierzę jest wyjątkowe, ale on był naprawdę kotem niepowtarzalnym. Inteligentnym, pełnym godności, odważnym, wrażliwym i bardzo cierpliwym. Potrafił zjednoczyć sobie wszystkich, których spotykał na swojej drodze. Nawet Ci, którzy za kotami nigdy nie przepadali, nie umieli odmówić mu pogłaskania po łysej główce, gdy wskoczył im na kolana. Zawsze wchodząc do gabinetu weterynaryjnego wydawał z siebie krótkie mruknięcie jakby "dzień dobry" i to samo robił na pożegnanie, wcześniej rzucając krótkie spojrzenie w stronę lekarza.


Z takim spokojem znosił wszystkie czynności, które przy nim robiłam... Tabletki, syropy, zastrzyki, kroplówki... I wszystkie te skutki uboczne, które za sobą niosły.
W naszą ostatnią niedzielę, całe popołudnie spędził na mojej klatce piersiowej, zwinięty w kajzerkę. Zachowywał się nieco inaczej - nie chciał jeść, mało pił, z kuwety korzystał sporadycznie, był zimny, miał świszczący oddech... Ale podczas przyjmowania chemii zawsze miał gorsze dni, nigdy bym się nie spodziewała, że obudzę się rano i zastanę go martwego.

W panice potrząsałam jeszcze chwilę jego ciałem, chciałam by się obudził, ale gdy pierwszy szok minął, owinęłam go w ulubiony ręcznik zostawiając na wierzchu główkę, tak aby każdy zwierzak miał prawo do pożegnania się z nim, położyłam na łóżku i przysiadłam obok. Patrzałam na jego ciało i nasunęła mi się pewna refleksja... Bob po śmierci wyglądał jak dom, z którego właśnie ktoś się wyprowadził... W którym panuje bezwzględna cisza i mrok... Jakby jego dusza była już daleko stąd...
Strasznie mi go brakuje. Szczególnie nad ranem i wieczorami, gdy z coraz to większym trudem ładował się na moje kolana i całym sobą pokazywał, że miski puste a koty się same nie nakarmią.


Przesyłam Wam jego ostatnie zdjęcie, które udało mi się zrobić, na 4 dni przed śmiercią...

Moja znajoma ma w zwyczaju mawiać, że życie nie lubi próżni. Wielu moich bliskich powtarzało, że Bob wróci, tylko w innym futerku... I wykrakali, bo kilka dni po jego śmierci, zupełnie przypadkowo, natrafiłam na jego klona. W przyszły, tygodniu jadę do Łodzi zabrać go do domu.

