Dziękuję Ci za miłe słowa, ja też bardzo chętnie czytam Twoją historię, masz wciągający styl opowiadania.
Akurat Kikura znalazły, tj. zlokalizowały u karmicielki, która go (wraz z rodzeństwem) z tego nieczynnego zsypu wyciągnęła, moje koleżanki z fundacji. Przez wiele lat działałam bowiem bardzo aktywnie w Fundacji AFN w Krakowie, przez 7 lat prowadziłam tam kociarnię, spędzając w niej cały wolny czas, chociaż nie miałam go zbyt wiele. Bywało, że do domu wracałam nocą, no ale jeśli w kocińcu było w porywach do 30 kotów, a każdemu trzeba było posprzątać, dać jeść, z większością się pobawić, to schodziło. Potem musiałam z aktywnością kocią przystopować, oddałam pole młodszym wolontariuszom i teraz tylko czasem jeszcze pomagam z doskoku, np. potymczasuję jakiegoś kota przez krótki czas. Niestety moi panowie nie bardzo lubią małe kociaki, więc i to zdarza się rzadko. W końcu komfort moich starszaków jest najważniejszy.
Co do Kikurzych nerek, to niekoniecznie miejsce urodzenia na nie wpłynęło. Moja wetka podejrzewa, że wszystko zaczęło się od uporczywego i nawracającego zapalenia pęcherza jakieś 4-4,5 roku temu, przy czym na posiewie moczu nie wychodziło nic. Próbowaliśmy wielu leków, ale Kikur na żadne leczenie nie reagował. Jakaś uporczywa bakteria, która z pęcherza przeniosła się do nerek, spowodowała ich stan zapalny (śródmiąższowe zapalenie), a od tego prosta droga do niewydolności.
Ponieważ kot jest cały czas na lekach i pod kontrolą, udało się jego wyniki ustabilizować, kociak jest aktywny, ruchliwy, wręcz namolny. I oby taki pozostał jak najdłużej!
Drabik był pierwszy, przygarnęłam go po tragicznym odejściu Rufina, po prostu musiałam mieć natychmiast kota, tak mi brakowało w domu futerka. Zaczęłam szukać w ogłoszeniach na miau i znalazłam go u pani, która złapała dwa kocięta na jednym z parkingów. Pojechałam do Nowej Huty i od razu go zabrałam, bez zastanowienia. Drabiczek od początku był charakterny, z czasem przejął przywództwo w stadzie.
Felisiek zaś urodził się u mojej przyjaciółki pod łóżkiem. Przygarnęła kotkę piwniczną w ostatnich dniach ciąży i tym sposobem dostała prezent w postaci 6 małych Miaucików (kotka nazywała się Miaucia). A że Drabiczek potrzebował kolegi do rozrabiania, wzięłam jednego z Miaucików. Między Drabikiem i Felusiem były jakieś dwa miesiące różnicy wieku.
Asterka złapałam sama, tj. z TŻ-tem na działkach w Krakowie, polowałam na niego jakieś dwa tygodnie, wreszcie się udało. W tym przypadku chciałam wyadoptować tego kota, złapałam go, bo szla zima, i male kocię samo na działkach nie miało szans. Aster okazał się wręcz patologicznym tchórzem, do dzisiaj boi się obcych, dlatego do adopcji nie doszło, kto chciałby niedotykalskiego kota. Do mnie sam przychodzi na kolana, śpi ze mną w łóżku i w ogóle ja mogę zrobić z nim wszystko. Mego małża się boi, może pamięta, że to on niósł wtedy klatkę, w której miotał się przerażony kociak? Nie, tego nie pamięta
. U Astra trwało dobre 5 lat, zanim się oswoił, wcześniej złapanie go i wzięcie na ręce graniczyło z cudem, tak uciekał.
Ja od urodzenia mieszkam w kamienicy, (bo tylko w kamienicach zdarzają się wielkie mieszkania, czyli hektary) i bardzo to mieszkanie lubię. Akurat my mamy fajnych sąsiadów i zielone podwórko, którym się samodzielnie zajmujemy. Przeszkadza tylko brak windy. O domku myśleliśmy kilkanaście lat temu, ale bilans wad i zalet jednak przeważył za centrum miasta - Kraków jest tak zakorkowany, że traciłabym co najmniej godzinę na dojazd spod Krakowa do pracy i godzinę na powrót, czyli w domu byłabym tylko nocą lub w weekendy, bo przecież jeszcze jakieś zakupy, jakieś spotkanie ze znajomymi itp. Teraz przeprowadzamy się w bardziej zieloną okolicę, na malutkie spokojne osiedle, do bloku, ale za to mieszkanie jest na niższej kondygnacji. Do pracy będę miała 20 minut rowerem
Domek jest fajny dla młodych ludzi, bo przecież to nie tylko przyjemność z siedzenia na trawniku, grillowania czy popijania kawki na tarasie. To także wiele obowiązków, trzeba samodzielnie troszczyć się o dach, piwnicę, ogród i usuwać wszelkie ewentualne usterki. Wiem coś o tym, pół życia jeździłam na wieś do starych ciotek, co weekend pomagaliśmy w ogarnianiu domu, ale widzieliśmy, że to syzyfowa praca - jeśli na co dzień nie zajmujesz się ogrodem, nie nadrobisz tego w sobotę, zwłaszcza, jak pogoda nie współgra. Staruszki nie miały tez sił na zadbanie o dom. W konsekwencji odetchnęłam z ulga, kiedy ten domek sprzedaliśmy, mimo, że włożyliśmy z małżem i moją mame wiele sił w ten kawałek ziemi.