Boziu mój kochany jak mnie tu dawno nie było... I wiem,jestem wstrętną świnią. Ale kurczę wiecie jak jest, życie bywa nie tylko ciężkie ale i zaskakujące w czort. Bardzo, bardzo dużo rzeczy się pozmieniało i działo w tym czasie. Między innymi przeprowadzka z przyczyn technicznych bez zwierzaków ( ale spokojnie, Los stwierdził że nie pozwoli aby mi było nudno o czym w dalszej części tekstu ) trochę pobyłam w Holandii na lokacji pod tytułem "Squot dla bezdomnych i narkomanów " bez internetu, trochę kłopotów na rancho, ogólnie, trochę radości, trochę paranoi wiadomo, bywa różnie. Zatem myślę,że mogę przejść do sedna.
Czyli tak. Babcię mam. Ma 94 lata. I miała wylew w grudniu. Lekki, jest sprawna ( jak na swój wiek wiadomo ) w miarę przytomna w sensie,że idzie się z nią porozumieć większej tragedii nie ma. Ale ( bo zawsze musi być jakieś ALE ) ktoś musi się nią zająć prawda? A jako,że ma dwie córki czyli moją matkę i moja ciotkę no to przecież logicznym było, ściągnięcie mnie z Holandii i ubranie w opiekę nad babcią/ 24 godziny na dobę 7 dni w tygodniu za oszałamiającą kwotę 800 złotych miesięcznie. Bez ubezpieczenia. A co za tym idzie jako,że babcia mieszka w bloku - musiałam się spakować i wprowadzić do niej. Internet mam, bo mam pakiet w telefonie. Wooow, szok, dobrze,że na miesiąc starcza. Se prasówkę mogę zaliczyć jakby co. No i w pokemony pograć jak idę na zakupy czasem i 15 razy dziennie bo przecież nie da sie listy zrobić i załatwić raz a dobrze. W sumie spoko, lubię łazić aczkolwiek nie po betonie, wolę trawę i las. Ale dobra, babcia to babcia wiadomo, pomóc trzeba. Ale psi i koci zostały w domu. I tu zaczyna się przysłowiowy ból doopy "no bo do jasnej i niespodziewanej kalarepy ty se zabrałaś zad w troki, zostawiłaś zwierzaki, nie ma się nimi kto zająć a ty sobie po Busku latasz i w pokemony grasz! Przyjechałabyś do domu ogarnęła, posprzątała cokolwiek zrobiła a nie siedzisz jak królewna i masz wszystko gdzieś ! " Przyjechałam w któryś weekend. Syn mnie przywiózł w piątek po południu, mówię, upiorę ciuchy wymęczę psi i koci a w poniedziałek rano pojadę z powrotem. O godzinie 21 na cito pakowałam jeszcze mokre pranie do torby ( u babci się nie pierze w pralce bo zużywa wodę i się niszczy...Stary trup z PRL-u, ma dobre 40 lat ale ok ja się nie lubię kłócić.... ) próbowałam jednocześnie przebrać się z piżamy, wysuszyć włosy i ogarnąć stado na odchodne bo zadzwoniła babcia. Płacząc. Że jest 21 a mnie nie ma. I co ja sobie myślę tak ją zostawiać samą, ją boli głowa, noga serce, niedobrze jej i ma zapalenie pęcherza a ja sobie wyszłam z domu nie mówiąc gdzie i ona się denerwuje. Mimo,że rano głośno i wyraźnie ją poinformowałam,że JADĘ DO DOMU NA WEEKEND JAK COŚ TO DZWOŃ. No i zadzwoniła, o co mi chodzi... W niedzielę o 4.30 rano obudziła mnie twierdząc,że jeśli NATYCHMIAST nie wstanę i nie pójdę po bułki to ona umrze z głodu. Wspominałam już, że byłam tak zestresowana całokształtem sytuacji,że zasnęłam trochę po 3 ? Nie ? To wspominam. Zasnęłam trochę po 3. Ogólnie w nocy bywa wesoło, nie mogę zamknąć drzwi na klucz bo i tak będzie pod nimi stać i się dobijać tylko po to ,żeby zapytać czemu ja jeszcze nie śpię i czy ja wiem która jest godzina ( najczęściej o 5 rano ). Próba rozmowy z moją matką na ten temat, że skoro jej siostra a córka babci JEST w Busku cały czas to czy mogłaby na dzień czy dwa do niej wpaść i trochę mi pomóc, nie spać u niej ale chociaż z nią posiedzieć...Nie. "Przestań bredzić, sama tego chciałaś, po co teraz narzekasz ? O co ci chodzi ? Jeszcze ci źle? Siedzisz sobie w mieście masz wszystko gdzieś i jeszcze marudzisz ? " Opadło mi wszystko. Sama tego chciałam rozumiecie ? W styczniu zadzwoniła do mnie matka mówiąc, że babcia miała wylew. I może raczyłabym przyjechać bo ona nie wyrabia na trzy domy. Zatem pożegnałam się z firmą zadzwoniłam po busa i spakowawszy swój majdan wróciłam do Polski. Do babci. W lutym okazało się,że malutka przepuklinka pępkowa którą ma mój syn wymaga jednak interwencji chirurgicznej bo czort wie czy to nie pójdzie dalej. Młody wylądował w szpitalu i ktoś musiał przy nim być. Więc byłam. Łgając babce w żywe oczy,że ja muszę do dentysty, ginekologa, ortopedy... Ale tak czy siak dzwoniła co jakieś 30 sekund,że gdzie ja jestem,co ja sobie myślę, na dworze jest zimno, ona musi to tamto i siamto a ogólnie to źle się czuje. W tym czasie moje dziecko było na sali operacyjnej. Wyszłam z domu o 7 rano wróciłam o 18, chwilę to trwało zanim się wybudził z narkozy. Zapytacie czy ciocia zajrzała w tym czasie do swojej mamusi ? Możecie zgadywać trzy razy. A dzwoniłam jadąc do szpitala,że bardzo ją proszę, niech zajrzy. Na chwilę chociaż, żeby mi babka tyłka nie truła bo mam wystarczający stres. No ale przecież po co ja mam fanaberie i wymyślam. Po powrocie do domu po prostu zamknęłam się w łazience i płakałam. Ale po co ja siedzę w łazience ? Za długo siedzę. Wyjdź bo to ważne. Natychmiast idź do sklepu bo nie ma wody mineralnej filtrów do dzbanka i nic na kolację. A lodówka pełniusieńka. Tej samej nocy zostałam obudzona o godzinie jakoś tak 4 chyba, babka podtykała mi pod nos słoik. Pełen za przeproszeniem moderatorów szczyn i kazała mi oceniać barwę, przejrzystość i zapach. Dobrze,że nie smak. Bo jej się coś nie podoba. O 4 rano. Podsumowując od stycznia nie przespałam ANI JEDNEJ NOCY bez niespodziewanej pobudki. Nie otwieraj okna bo zimno. Zasłoń rolety bo ludzie patrzą. Raz jak udało mi się zrobić pranie dostałam opr,że NIE WOLNO WIESZAĆ PRANIA NA BALKONIE BO CO SOBIE LUDZIE POMYŚLĄ. Pranie ma wisieć w łazience i kisnąć dwa tygodnie. Za często się myję, za dużo wody zużywam, za dużo kawy piję, za często wychodzę i zostawiam ją samą. Spoko. Od stycznia byłam w domu trzy razy. Fajnie jest. I powoli wysiadam psychicznie. Zwłaszcza,że po kontroli wyniki markerów troszkę mi skoczyły w górę. Nie przekroczyły wartości krytycznej ale moja pani doktor twierdzi,że to jednak trzeba monitorować bo wiadomo. Chciałabym tylko wiedzieć JAK ja mam wyjść z domu i jechać do poradni onko. Życie z babcią pod jednym dachem jest nieustającym pasmem radości i zabawy przysięgam... A jeszcze złośliwy Los stwierdził,że za mało mam radości w życiu i przedwczoraj obdarował mnie niespodziewanym prezentem. Od trzech dni zmieniam podkłady higieniczne w tempie jeden na godzinę, podkoszulkę mam umazianą produktami przemiany materii kociego brzuszka oraz kocim pawiem. I śmierdzę mlekiem dla małych kotków. Mam dwa małe sraluchy roboczo nazwane Odyn i Saper. Około miesiąca może troszkę więcej, świerzb, robaki, pchły czyli pakiet bezdomniaka w pełnej krasie. Plus tej sytuacji jest taki,że Odyn z trudem bo z trudem ale próbuje kuwetkować a Saper jest Saperem bo jego urobek w kuwetce... No po prostu mina na minie i miną pogania... Opowiastka powstaje w przerwach ( nielicznych ) między ogarnianiem babci ,mleka, podkładów, kroplówek, zastrzyków i wizyt u weterynarza. A ja śpię po 2 -3 godziny na dobę. Dobrze,że mój syn ma dobre serduszko i przywiózł mi termos w którym mogę sobie trzymać rozrobione mleko,żeby było czym karmić te dwa głodomory w nocy... Co to ja kiedyś mówiłam ? Że chciałabym mieć ciekawe życie ? No to kurde niniejszym odwołuję. Stanowczo odwołuję. Chcę, aby moje życie było nudne i przewidywalne...
P.S. To co , wrzucać opowiastkę ? Bo jak dobrze pójdzie wieczorem powinna być doszlifowana...