CzworoKOT Krystalowy ;-)

Podczytuję Miau od zawsze, podglądam Wasze wątki - i jakoś znienacka zachciało mi się buńczucznie założyć własny
Znaczy, no - własny jak własny, mojokoci. Kotów jest ci u mnie czwóreczka, może wróci piąty (piąta), jeszcze nie wiem.
Koty są esencją mojego życia, tak się poskładało - i tak jest cudnie.
Ale wracając do adremu.
Na początku, jak wiadomo, był Chaos. Potem, dziesięć lat temu, pojawił się u mnie Toffik (zwany teraz nie bez kozery Toffem, Torfem lub zgoła Baryłą
) - i chaos pogłębił się znacznie. Młode Toffiątko szalało w pionie, poziomie i na skos, z każdym miesiącem objawiając coraz bardziej swoją prawdziwą naturę - kota niebywale mądrego, rozważnego, gburowatego
i małomównego. I wielkiego gabarytowo. 
To jedyny mój kot wychodzący - urodził się i przez trzy miesiące mieszkał w altanie w ogrodzie, nabywając nawyków kota zewnętrznego, a ja (jeszcze wtedy dość zielona kocio) nie umiałam tego przewalczyć. Na moje szczęście Torf jest kotem naprawdę mądrym, trzyma się rewiru skwerków przed i za blokiem (gdzie rządzi niepodzielnie, przeganiając małe i średnie psy bez smyczy
i mając oko na cały dobrostan okołoblokowy, w tym na bezdomniaki, które dokarmiam, a z którymi żyje za pan brat, pilnując i broniąc).


Torf był jedynym kotem wziętym świadomie i dobrowolnie
. Potem poszło już z górki, jak to mówią - jak z chipsami. 
Drugi w kolejności chrono był Erwin, zwany początkowo roboczo Małym - co niestety zostało do dziś.
Mały jest kotem z podwójnym ADHD, gadulskim (i jojczącym, i gardłującym, i jodłującym), niesamowicie bystrym i cwanym - widzę dosłownie, jak czasami zżyma się, że nie potrafię zrozumieć jego języka. A przy tym kotem bardzo dekoracyjnym
(o czym niestety wie
, ale za to celebrycko uwielbia pozować do zdjęć, głupawo czy nie
) Mały pojawił się u mnie 8 lat temu, po tym, jak nowobogacki ze złotą ketą na szyi przyniósł go, dwumiesięcznego, do weterynarza, żeby ten go uśpił, bo on wybywa na Majorkę czy inną Teneryfę i kociaki mu przeszkadzają (Mały miał jeszcze brata). Wet się zlitował nad miakoloącym wniebogłosy kociakiem, a ja zlitowałam się nad kociakiem i wetem, który nie miał co z nim począć.



Trzecia była Niusia, przyniesiona do mnie pewnego deszczowego majowego dnia 6 lat temu w kieszeni przez naszą dozorczynię, która ubłagała mnie, bym ją wzięła "i odchowała, bo matkę rozjechał samochód, a toto za małe, stolarze dają mleko, ale nie umie pić". Wzięłam, odkarmiłam, zakochałam się.
Niunia była i jest cudownie delikatną, słodką, elegancką kocią, jedyną w swoim rodzaju. W wieku 3 miesięcy zachorowała na panleuko, mój cudowny wet walczył o nią jak lew - i wygrał. Niestety, trauma choroby i przejść podczas niej (przez 3 tygodnie 2 wizyty dziennie, karmienie przez sondę i tego typu sprawy) spowodowały, że Niusia stała się straszliwie bojaźliwa, wycofana, płochliwa i nieufna. Chyba przez rok nie mogłam wyciągnąć do niej dwóch rąk naraz - bo kojarzyło się jej to z zabieraniem do weta, a kiedy po jakichś trzech latach zrobiła mi pierwszego baranka i polizała nieśmiało po ręce - poryczałam się jak bóbr.
Teraz jest już dobrze, Niuśka mruczy, śmiało egzekwuje mizianki i barankuje w dwójnasób.
Moja sodka PannaCota. 


Czwarta była Myrka - ślepe kociątko znalezione deszczowej nocy na parkingu przy śmietniku, przypuszczalnie w ostatnich godzinach jej szansy na przeżycie. Wychowana na butli i własnym mymłonie
wyrosła na okrągłą (bardzo okrągłą
) Panią Kierowniczkę, która rządzi (się w stadzie) dość niepodzielnie, to znaczy - w rzadkich antraktach od spania i jedzenia.
Zwana też czule Szynką - uważa mieszkanie za jedyny jej świat, nie przepada za balkonem, nie wychodzi na klatkę schodową, warczy na odgłosy za drzwiami
i generalnie wiedzie czysto sybarycki żywot.



Ostatnia (teraz nieobecna) była Fucia, przyblokowa koteczka z matki dokarmianej, której w szóstym miesiącu życia ktoś zmiażdżył przednią łapkę. Łapkę mój (pisałam już, że cudowny?) wet uratował, przez cały czas leczenia biorąc mnie pod włos, że "ale sierść to jej na niej nie odrośnie, będzie marzła tam na zewnątrz", no i... Fućka dołączyła do stada wewnątrz.
Ją pokażę tylko skrótowo, bo w tej chwili z powodu moich ubiegłorocznych ciężkich perypetii zdrowotnych Fucia mieszka u życzliwej duszy, czy wróci do mnie - nie wiem, bowiem załapała niezwykły kontakt z synem duszy, więc na razie tęsknię i próbuję przekonać sama siebie, że jest jej tam bardzo dobrze (bo jest), a Oskarowi jest bardzo dobrze z nią (bo jest).

No i tyle
Zanudziłam Was przypuszczalnie, ale... no kurczę, maniacko lubię gadać o moich futrach, lubię chyba przemycić gdzieś kilka z paru milionów zrobionych im zdjęć
- no i obłędnie je kocham. Rzecz jasna. 


Znaczy, no - własny jak własny, mojokoci. Kotów jest ci u mnie czwóreczka, może wróci piąty (piąta), jeszcze nie wiem.
Koty są esencją mojego życia, tak się poskładało - i tak jest cudnie.

Ale wracając do adremu.

Na początku, jak wiadomo, był Chaos. Potem, dziesięć lat temu, pojawił się u mnie Toffik (zwany teraz nie bez kozery Toffem, Torfem lub zgoła Baryłą



To jedyny mój kot wychodzący - urodził się i przez trzy miesiące mieszkał w altanie w ogrodzie, nabywając nawyków kota zewnętrznego, a ja (jeszcze wtedy dość zielona kocio) nie umiałam tego przewalczyć. Na moje szczęście Torf jest kotem naprawdę mądrym, trzyma się rewiru skwerków przed i za blokiem (gdzie rządzi niepodzielnie, przeganiając małe i średnie psy bez smyczy



Torf był jedynym kotem wziętym świadomie i dobrowolnie


Drugi w kolejności chrono był Erwin, zwany początkowo roboczo Małym - co niestety zostało do dziś.







Trzecia była Niusia, przyniesiona do mnie pewnego deszczowego majowego dnia 6 lat temu w kieszeni przez naszą dozorczynię, która ubłagała mnie, bym ją wzięła "i odchowała, bo matkę rozjechał samochód, a toto za małe, stolarze dają mleko, ale nie umie pić". Wzięłam, odkarmiłam, zakochałam się.







Czwarta była Myrka - ślepe kociątko znalezione deszczowej nocy na parkingu przy śmietniku, przypuszczalnie w ostatnich godzinach jej szansy na przeżycie. Wychowana na butli i własnym mymłonie







Ostatnia (teraz nieobecna) była Fucia, przyblokowa koteczka z matki dokarmianej, której w szóstym miesiącu życia ktoś zmiażdżył przednią łapkę. Łapkę mój (pisałam już, że cudowny?) wet uratował, przez cały czas leczenia biorąc mnie pod włos, że "ale sierść to jej na niej nie odrośnie, będzie marzła tam na zewnątrz", no i... Fućka dołączyła do stada wewnątrz.


No i tyle


