początek - dopiszę, jak wenę złapię.
Na początku był Bazyli. 25 lat temu. Niekastrowany, nieszczepiony kocur
wychodzący na spokojnym osiedlu. Karmiony surowizną, postrach okolicznych psów.
Znalazł sobie którejś zimy dodatkowy dom i żył kilka lat kursując tu i tam. Aż go choróbsko jakieś powaliło.
Potem dopiero Hondelyk. Jedyny mój kot obronny, pasterz dzieciątek, kot wychowawczy.
Mój najcudowniejszy prezent na Dzień Dziecka.
Chudopyszczny, długonogi, ogromny.
Nie dożył swoich czwartych urodzin. Odszedł po krótkiej chorobie 22.II. 2013 roku. Kilkanaście dni przed wyjazdem do UK. Nie umiałam się pozbierać po jego śmierci przez długi czas. Wciąż nie umiem bez emocji patrzeć na krówiaki.
Jak już przeszłam żałobę i zatęskniłam za futrem zaczęłam się rozglądać za jakąś bidą do złapania i oswojenia. Taaaaa... Chodzą tu u mnie koty, ale domowe, zachipowane, zaobrożowane. Może na głębokich wsiach i wielkich osiedlach jest inaczej...
Na kota "po przejściach" nie mam co liczyć.
Zresztą spokojnego domu nie mogę zaoferować. U mnie zawsze jest hałas, nie ma co oszukiwać się. Dzieciarnia jest głośna, nawet jak są cicho, w dodatku razem z tatusiem muzykują. Ja maszyną do szycia furkoczę i wytwarzam straszne zapachy farbami różnymi. Jeździmy sporo, więc kociołek, albo z nami jedzie, albo na wczasy do znajomych.
Metodą mediacji rodzinnych i orientacji wśród znajomych kocio-znawców doszłam do wniosku, że chcę: kota odważnego, spokojnego, dużego, w kolorze Klakiera ze Smerfów albo pręgusa tygrysiego, z krótką sierścią, co najmniej półrocznego. hehehe najlepiej maine coon krótkowłosy.
ale w euforii poszukiwań zobaczyłam selkirki z hodowli Tymabri i zemdlałam z wrażenia. po eeee miesiącach rozmów udało się. Beluśka jest ze mną. reszty rodziny lubić nie musi. nawet nie powinna.