ach i och.
Ostatni dzień w Wielkiej Brytfanni. Jutro mówimy ahoj nowej przygodzie. I boję się i cieszę się. I dygoczę cała z nerwów i dygoczę cała z ekscytacji.
Od wieeelu tygodni w UK nie było normalnego deszczu - wszystko spalone jest na popiół. Coś tam popaduje, ale to jak łzy na pustyni... nic nie pomaga... Za to równie od wieeeelu dni mamy pogodę prawdziwie letnią
słońce cały czas i ponad 25stopni C. A ja zamiast korzystać i się opalać, to pakowałam nas i odnawiałam mężem dom przed oddaniem. Luśka, o dziwo, nie straciła całego futra, choć przecież powinna być już łysa przy takich upałach - za to chłodzi się całymi dniami, a szaleje dopiero, kiedy się ochładza. Tęsknię za nią okropnie, bo parę dni spędza ze swoją kocią koleżanką Wunderwaffe, z którą nieustannie uczy się żyć bez awantur
do domu przyjedzie - drogą lądową - dwa dni po nas.
Bardzo wiele nerwów mnie to kosztuje.
wiem, że jest pod dobrą opieką, ale... Hondelyk umarł tu przed naszą przeprowadzką do UK. Irracjonalne lęki mnie męczą.
Nic to. Wdech, wydech.
Trzymajcie kciuki za moją kolejną przeprowadzkę, żeby spokojna była, żeby bez opóźnień i strajków. 1,5 tysiąca kilometów przed nami. Na szczęście większość w samolocie.