Dokładnie tak ewoluuje co roku Behemot. Niby był czas przywyknąć, jednakowoż
Tak więc drogie Ciotki, zamieszkaliśmy na wsi. A było tak
W piątek pojechaliśmy do naszej wetki. Od progu zostaliśmy przywitani "aaaa, to pani", w ruch poszły rękawice, ale tylko rękawice. Wyciągnięty z klatki kotek dał się zmacać, powarkując tylko z cicha. Stan kota określono jako zadawalający i wydano zgodę na wyjazd na kolonie.
Spakowaliśmy się radośnie i rozpoczęliśmy operację
wynosimy się stąd.
W sobotę przewiozłam najgrubsze bambetle, opieliłam grządki i wróciłam. W niedzielę pakowałam na luzie drugi rzut i robiłam drobne zakupy, nie przejmując się kotem, który zniknął. Nie chciałam wprowadzać nerwowości, tym bardziej, że jego pakuję na końcu. Siedzę sobie na stołeczku w łazience i odpoczywam, pojawia się kotek dosłownie znikąd, gadamy sobie, gilgamy się, ale nie łapię go jeszcze, bo jest za wcześnie. I CO JA PACZE???
Polansowawszy się chwilę, kot płynnym, wężowym ruchem wślizguje się w wąziutki przesmyk między wanną a szafką umywalkową i znika w równie wąziutkiej rewizji pod obudowaną wanną.
I to by było wszystko, jeśli chodzi o to, co ja mu ewentualnie mogę.
Cóż było robić? Zamiast czatować do wieczora pod tą dziurą, zabrałam bagaże i zrobiłam kurs na wieś. Założyłam [jak się okazało słusznie], że wyjdzie mi na powitanie po tych kilku godzinach. Potem już było tylko lepiej, dojechaliśmy na sucho i mam wrażenie, że to jednak za sprawą feliwaya.
Przypomniałam sobie poniewczasie, że prułam już kiedyś gołymi rękami tę obudowę, jak nie była jeszcze gotowa, bo się kotek pod wanną zakleszczył. Zaklejałam ją potem przez czas jakiś, ale jakoś mi to wyszło później z głowy.
The end .
Można się śmiać