O kocie, który umarł i wrócił... jakieś 12 razy!

Zapłacz
kiedy odejdzie,
jeśli Cię serce zaboli,
że to o wiele za wcześnie
choć może i z Bożej woli.
Zapłacz
bo dla płaczących
Niebo bywa łaskawsze
lecz niech uwierzą wierzący,
że on nie odszedł na zawsze.
Zapłacz
kiedy odejdzie,
uroń łzę jedną i drugą,
i – przestań nim słońce wzejdzie,
bo on nie odszedł na długo.
Potem
rozglądnij się wkoło
ale nie w górę;
patrz nisko i – może wystarczy zawołać,
on może być już tu blisko...
A jeśli ktoś mi zarzuci,
że świat widzę w krzywym lusterku,
to ja powtórzę:
on w r ó c i... Choć może w innym futerku.
Franciszek Klimek "On wróci"
Z dedykacją dla Ćpuna - będziesz na zawsze w mym sercu Przyjacielu!
PROLOG
- Silna anemia. Obawiam się, że nerki całkowicie zaprzestały pracy.
- Ale, ale jak? Co to znaczy? Jak to poprawić? Znowu kroplówki? - zasypałam weterynarza gradem pytań.
- To znaczy, że szpik kostny nie jest już pobudzany przez nerki do produkowania krwinek, co spowodowało anemię. Będę szczery. - powiedział, uprzednio biorąc głęboki oddech. - W przypadku kotów nie można mówić o leczeniu. Podawanie sztucznej erytropoetyny, hormonu, który stymuluje szpik kostny do produkcji erytrocytów, daje rezultaty u psów. Niestety koty na to kompletnie nie reagują.
- I co? Żadnej nadziei?
- Nerki już nie podejmą pracy, a więc ilość czerwonych krwinek nigdy nie będzie dostateczna. Jedyne co można zrobić to przeprowadzić transfuzję krwi, ale to zabieg krótkotrwały. Trzeba by go powtarzać co dwa tygodnie albo częściej. Naprawdę uważam, że przy przewlekłej niewydolności to wszystko jest bezcelo...
- To co z tą transfuzją? - weszłam lekarzowi w słowo. - Kiedy możemy ją przeprowadzić?
- Potrzebne są jednostki krwi z banku albo zdrowy kot jako dawca. - zaczął objaśniać zrezygnowany. - No i niestety nie można tego przeprowadzić u nas, musiałaby pani pojechać do odpowiedniej kliniki i...
- Gdzie ta klinika?
To był początek walki. A właściwie koniec. Ale wtedy jeszcze nie byłam gotowa w to uwierzyć.
***
Wróciłam z Ćpunem do domu analizując wszystko co powiedział weterynarz. Zawiozłam go do przychodni, ponieważ nagle gorzej się poczuł. Całą noc i popołudnie spędził pod wanną i wracał tam ilekroć go spod niej wyciągałam. O niewydolności wiedzieliśmy od roku, dotychczas nie było żadnych dramatów. Karma dla nerkowców, kontrolne badania, obywało się nawet bez częstych kroplówek. Tyle się naczytałam o trudnym przebiegu tej choroby zaraz po postawieniu diagnozy, że płakałam cały dzień, jakbym już pożegnała mojego ukochanego kocura. A tu proszę, trwał z nami prawie rok, bez cierpienia, wybrzydzania, z kreatyniną i mocznikiem w ryzach. Aż do dziś.
Nie myślcie sobie, że to taki idealny kot. On nawet koło ideału nie leżał. Właściwie w przypadku Ćpuna zasadniej byłoby w tej metaforze użyć innego czasownika - tak, zdecydowanie! On nawet koło ideału nie naszczał (a szczał dużo, często i wszędzie). Przez trzynaście obsikanych w każdym calu lat byłam właścicielką jednego niekastrowanego (matko, gdzie ja miałam głowę?!) kocura. Wredne indywiduum kochane chyba tylko przeze mnie i tylko mnie kochające. Wstyd się przyznać, ale przyszłam na świat w rodzinie antykociej. Mama nienawidziła jedynie dwóch rzeczy: koloru brązowego i kotów. I wierzcie, z tych dwóch nieszczęść wolałaby chodzić całe życie w brązowym swetrze. I tak żyliśmy sobie przez te trzynaście lat, 4745 dni, straciwszy 200 zalanych kołder, 2 monitorów LCD, 2 podłóg wypaczonych od wilgoci paneli, 12 rolek przerabianych wiecznie pazurami tapet, 23 par butów, które nigdy nie przestały śmierdzieć amoniakiem i 3 dywanów (tylko trzech, bo po ostatnim wszelkie dywany zostały w domu zlikwidowane). Lecz kiedy Ćpun umierał byliśmy gotowi walczyć jeszcze o kilka takich dni.
- Dzwoń do pani Izy, pojedziemy jeszcze dziś! - decyzja mamy utwierdziła mnie w przekonaniu, że naprawdę wszyscy kochamy tego małego sukinkota (co wcale nie przeszkadza wciąż go nienawidzić).
Szczęśliwie kilka miesięcy wcześniej do naszego domu przyplątał się potencjalny dawca krwi. Nie przypuszczaliśmy wtedy, że Klops, przygarnięty dachowiec będzie mógł się tak szybko odwdzięczyć za dom. Zapakowałam więc nasz koci dobytek do samochodu i wyruszyliśmy z Katowic do sprawdzonej kliniki w Bielsku-Białej. Plan był konkretny, transfuzja jak najbardziej realna i choć w głębi duszy wiedziałam, że w grę wchodzi jedynie odroczenie, byłam przekonana, że jeszcze dziś wyrok nie zostanie wykonany.
Jadąc w zawrotnym tempie o godzinie 22 dotarliśmy na miejsce, potem czas jakby zwolnił. Nim wskazówka zegara przesunęła się w końcu o kolejną godzinę, minęły dla mnie ze 2 dni. Czekać. Czekać. Czekać. Choć zaparłam się, by walczyć o mojego kota, w tej walce byłam bardzo biernym wojownikiem i nic ode mnie nie zależało. Badania były decydujące i zaklinałam je uparcie w myślach czekając na telefon z laboratorium. W końcu zadzwonił!
- Tak. Tak. Wysoki. A kreatynina? - z zaciśniętym żołądkiem słuchałam odpowiedzi pani Izy, które kierowała do słuchawki. Mimowolnie wychyliłam się, by spojrzeć na cyfry, które, choć niepożądane, uparcie pojawiały się na kartce zapisywane przez lekarkę. Mocznik 369. Kreatynina 9,47. I już. Walnęło mocno i niespodziewanie. Konkretny plan obalony przez konkretne liczby.
- Musimy najpierw zbić mocznik, podłączyć kroplówkę, wstrzymajmy się z tym przetoczeniem. - zwróciła się do mnie po skończonej rozmowie. - Nie będzie łatwo, wyniki są bardzo wysokie i pogorszyły się tak nagle... - nie przerywając zaczęła przygotowywać kroplówkę, choć jej ruchom brakowało energii i zdecydowania. Nie sądziłam, że dam radę to wykrztusić, nie przypuszczałam, że będę musiała zadecydować i że przyjdzie mi to tak niesamowicie łatwo, ale słowa zawisły w powietrzu, nim zdążyłam je przemyśleć: - Chciałabym się z nim pożegnać.
- Ale, pani doktor mówi, że... - mama próbowała interweniować, ale nie dałam jej dokończyć. Może bałam się, że mnie przekona? Znalazłam Ćpuna 13 lat temu, małego kociaka, poranionego, z gnijącym ogonem, przeraźliwie miauczącego, na swój sposób przeklinającego pewnie na czym świat stoi. Kochałam go, byłam jego panią/był moim panem i byłam mu winna tę decyzję. Postanowiłam nie trzymać go dłużej przy sobie na siłę. Czy miałam wątpliwości? Nie, nie miałam. Nie było ich w tym wątłym ciałku leżącym na metalowym stole. Nie było ich w jego cierpiących oczach. A wreszcie nie było ich w jego spaczonym, złośliwym umyśle, który już wcale nie miał ochoty ani siły wypinać tyłka i lać po ścianach ile wlezie.
- Nie martw się Ćpunku, nic już nie będzie Cię bolało, śpij sobie spokojnie, zaraz wszystko będzie dobrze. - słuchałam pani Izy jak czule i spokojnie przemawia do mojego kota i byłam jej niesamowicie wdzięczna, bo sama nie potrafiłam wydusić z siebie choćby słowa pożegnania. Wyobraziłam sobie jak to będzie wrócić do domu bez Ćpuna i przeżyć kolejne dni, tygodnie, ze świadomością, że już go nie ma. Cmoknęłam go w każde oko z osobna, czego tak bardzo nie lubił. W największej demonstracji obrzydzenia, czy czego tam wie, zawsze "sklejały" mu się powieki na dobre kilka sekund. Tym razem "skleiły się" na stałe. Nie mogłam tego znieść. Wybiegłam z przychodni.
***
- Ulżyło mi, że podjęłaś taką decyzję. - dobiegło zza moich pleców. Byłam zbyt zaryczana, żeby usłyszeć jak pani Iza podchodzi do mnie z tyłu 10 minut później. - Bałam się, że będziesz chciała go ratować, a on bardzo cierpiał.
- Już po wszystkim?
- Tak. Już go nie ma.
"Żywi mają zawsze rację przed umarłymi" - jakoś tak to szło, no nie? Niestety opuszczając przychodnię weterynaryjną w Bielsku zapomniałam o tej starej prawdzie. Zbyt zrozpaczona po uśpieniu jedynego faceta, którego kochałam przez niemal połowę swojego życia, zbyt załamana, by logicznie myśleć, nie zamknęłam Klopsa, niedoszłego dawcy w transporterze. Szybko przekonałam się jak fatalne to miało mieć skutki, zbyt szybko by móc zareagować. Otwierając mamie drzwi auta, kątem oka widziałam jeszcze jak potyka się o krawężnik. A potem patrzyłam jak kot, którego niosła, jedyny żywy jaki mi pozostał, wyskakuje jej z rąk i ucieka przerażony w ciemną noc.
kiedy odejdzie,
jeśli Cię serce zaboli,
że to o wiele za wcześnie
choć może i z Bożej woli.
Zapłacz
bo dla płaczących
Niebo bywa łaskawsze
lecz niech uwierzą wierzący,
że on nie odszedł na zawsze.
Zapłacz
kiedy odejdzie,
uroń łzę jedną i drugą,
i – przestań nim słońce wzejdzie,
bo on nie odszedł na długo.
Potem
rozglądnij się wkoło
ale nie w górę;
patrz nisko i – może wystarczy zawołać,
on może być już tu blisko...
A jeśli ktoś mi zarzuci,
że świat widzę w krzywym lusterku,
to ja powtórzę:
on w r ó c i... Choć może w innym futerku.
Franciszek Klimek "On wróci"
Z dedykacją dla Ćpuna - będziesz na zawsze w mym sercu Przyjacielu!
PROLOG
- Silna anemia. Obawiam się, że nerki całkowicie zaprzestały pracy.
- Ale, ale jak? Co to znaczy? Jak to poprawić? Znowu kroplówki? - zasypałam weterynarza gradem pytań.
- To znaczy, że szpik kostny nie jest już pobudzany przez nerki do produkowania krwinek, co spowodowało anemię. Będę szczery. - powiedział, uprzednio biorąc głęboki oddech. - W przypadku kotów nie można mówić o leczeniu. Podawanie sztucznej erytropoetyny, hormonu, który stymuluje szpik kostny do produkcji erytrocytów, daje rezultaty u psów. Niestety koty na to kompletnie nie reagują.
- I co? Żadnej nadziei?
- Nerki już nie podejmą pracy, a więc ilość czerwonych krwinek nigdy nie będzie dostateczna. Jedyne co można zrobić to przeprowadzić transfuzję krwi, ale to zabieg krótkotrwały. Trzeba by go powtarzać co dwa tygodnie albo częściej. Naprawdę uważam, że przy przewlekłej niewydolności to wszystko jest bezcelo...
- To co z tą transfuzją? - weszłam lekarzowi w słowo. - Kiedy możemy ją przeprowadzić?
- Potrzebne są jednostki krwi z banku albo zdrowy kot jako dawca. - zaczął objaśniać zrezygnowany. - No i niestety nie można tego przeprowadzić u nas, musiałaby pani pojechać do odpowiedniej kliniki i...
- Gdzie ta klinika?
To był początek walki. A właściwie koniec. Ale wtedy jeszcze nie byłam gotowa w to uwierzyć.
***
Wróciłam z Ćpunem do domu analizując wszystko co powiedział weterynarz. Zawiozłam go do przychodni, ponieważ nagle gorzej się poczuł. Całą noc i popołudnie spędził pod wanną i wracał tam ilekroć go spod niej wyciągałam. O niewydolności wiedzieliśmy od roku, dotychczas nie było żadnych dramatów. Karma dla nerkowców, kontrolne badania, obywało się nawet bez częstych kroplówek. Tyle się naczytałam o trudnym przebiegu tej choroby zaraz po postawieniu diagnozy, że płakałam cały dzień, jakbym już pożegnała mojego ukochanego kocura. A tu proszę, trwał z nami prawie rok, bez cierpienia, wybrzydzania, z kreatyniną i mocznikiem w ryzach. Aż do dziś.
Nie myślcie sobie, że to taki idealny kot. On nawet koło ideału nie leżał. Właściwie w przypadku Ćpuna zasadniej byłoby w tej metaforze użyć innego czasownika - tak, zdecydowanie! On nawet koło ideału nie naszczał (a szczał dużo, często i wszędzie). Przez trzynaście obsikanych w każdym calu lat byłam właścicielką jednego niekastrowanego (matko, gdzie ja miałam głowę?!) kocura. Wredne indywiduum kochane chyba tylko przeze mnie i tylko mnie kochające. Wstyd się przyznać, ale przyszłam na świat w rodzinie antykociej. Mama nienawidziła jedynie dwóch rzeczy: koloru brązowego i kotów. I wierzcie, z tych dwóch nieszczęść wolałaby chodzić całe życie w brązowym swetrze. I tak żyliśmy sobie przez te trzynaście lat, 4745 dni, straciwszy 200 zalanych kołder, 2 monitorów LCD, 2 podłóg wypaczonych od wilgoci paneli, 12 rolek przerabianych wiecznie pazurami tapet, 23 par butów, które nigdy nie przestały śmierdzieć amoniakiem i 3 dywanów (tylko trzech, bo po ostatnim wszelkie dywany zostały w domu zlikwidowane). Lecz kiedy Ćpun umierał byliśmy gotowi walczyć jeszcze o kilka takich dni.
- Dzwoń do pani Izy, pojedziemy jeszcze dziś! - decyzja mamy utwierdziła mnie w przekonaniu, że naprawdę wszyscy kochamy tego małego sukinkota (co wcale nie przeszkadza wciąż go nienawidzić).
Szczęśliwie kilka miesięcy wcześniej do naszego domu przyplątał się potencjalny dawca krwi. Nie przypuszczaliśmy wtedy, że Klops, przygarnięty dachowiec będzie mógł się tak szybko odwdzięczyć za dom. Zapakowałam więc nasz koci dobytek do samochodu i wyruszyliśmy z Katowic do sprawdzonej kliniki w Bielsku-Białej. Plan był konkretny, transfuzja jak najbardziej realna i choć w głębi duszy wiedziałam, że w grę wchodzi jedynie odroczenie, byłam przekonana, że jeszcze dziś wyrok nie zostanie wykonany.
Jadąc w zawrotnym tempie o godzinie 22 dotarliśmy na miejsce, potem czas jakby zwolnił. Nim wskazówka zegara przesunęła się w końcu o kolejną godzinę, minęły dla mnie ze 2 dni. Czekać. Czekać. Czekać. Choć zaparłam się, by walczyć o mojego kota, w tej walce byłam bardzo biernym wojownikiem i nic ode mnie nie zależało. Badania były decydujące i zaklinałam je uparcie w myślach czekając na telefon z laboratorium. W końcu zadzwonił!
- Tak. Tak. Wysoki. A kreatynina? - z zaciśniętym żołądkiem słuchałam odpowiedzi pani Izy, które kierowała do słuchawki. Mimowolnie wychyliłam się, by spojrzeć na cyfry, które, choć niepożądane, uparcie pojawiały się na kartce zapisywane przez lekarkę. Mocznik 369. Kreatynina 9,47. I już. Walnęło mocno i niespodziewanie. Konkretny plan obalony przez konkretne liczby.
- Musimy najpierw zbić mocznik, podłączyć kroplówkę, wstrzymajmy się z tym przetoczeniem. - zwróciła się do mnie po skończonej rozmowie. - Nie będzie łatwo, wyniki są bardzo wysokie i pogorszyły się tak nagle... - nie przerywając zaczęła przygotowywać kroplówkę, choć jej ruchom brakowało energii i zdecydowania. Nie sądziłam, że dam radę to wykrztusić, nie przypuszczałam, że będę musiała zadecydować i że przyjdzie mi to tak niesamowicie łatwo, ale słowa zawisły w powietrzu, nim zdążyłam je przemyśleć: - Chciałabym się z nim pożegnać.
- Ale, pani doktor mówi, że... - mama próbowała interweniować, ale nie dałam jej dokończyć. Może bałam się, że mnie przekona? Znalazłam Ćpuna 13 lat temu, małego kociaka, poranionego, z gnijącym ogonem, przeraźliwie miauczącego, na swój sposób przeklinającego pewnie na czym świat stoi. Kochałam go, byłam jego panią/był moim panem i byłam mu winna tę decyzję. Postanowiłam nie trzymać go dłużej przy sobie na siłę. Czy miałam wątpliwości? Nie, nie miałam. Nie było ich w tym wątłym ciałku leżącym na metalowym stole. Nie było ich w jego cierpiących oczach. A wreszcie nie było ich w jego spaczonym, złośliwym umyśle, który już wcale nie miał ochoty ani siły wypinać tyłka i lać po ścianach ile wlezie.
- Nie martw się Ćpunku, nic już nie będzie Cię bolało, śpij sobie spokojnie, zaraz wszystko będzie dobrze. - słuchałam pani Izy jak czule i spokojnie przemawia do mojego kota i byłam jej niesamowicie wdzięczna, bo sama nie potrafiłam wydusić z siebie choćby słowa pożegnania. Wyobraziłam sobie jak to będzie wrócić do domu bez Ćpuna i przeżyć kolejne dni, tygodnie, ze świadomością, że już go nie ma. Cmoknęłam go w każde oko z osobna, czego tak bardzo nie lubił. W największej demonstracji obrzydzenia, czy czego tam wie, zawsze "sklejały" mu się powieki na dobre kilka sekund. Tym razem "skleiły się" na stałe. Nie mogłam tego znieść. Wybiegłam z przychodni.
***
- Ulżyło mi, że podjęłaś taką decyzję. - dobiegło zza moich pleców. Byłam zbyt zaryczana, żeby usłyszeć jak pani Iza podchodzi do mnie z tyłu 10 minut później. - Bałam się, że będziesz chciała go ratować, a on bardzo cierpiał.
- Już po wszystkim?
- Tak. Już go nie ma.
"Żywi mają zawsze rację przed umarłymi" - jakoś tak to szło, no nie? Niestety opuszczając przychodnię weterynaryjną w Bielsku zapomniałam o tej starej prawdzie. Zbyt zrozpaczona po uśpieniu jedynego faceta, którego kochałam przez niemal połowę swojego życia, zbyt załamana, by logicznie myśleć, nie zamknęłam Klopsa, niedoszłego dawcy w transporterze. Szybko przekonałam się jak fatalne to miało mieć skutki, zbyt szybko by móc zareagować. Otwierając mamie drzwi auta, kątem oka widziałam jeszcze jak potyka się o krawężnik. A potem patrzyłam jak kot, którego niosła, jedyny żywy jaki mi pozostał, wyskakuje jej z rąk i ucieka przerażony w ciemną noc.