Kudłate matrioszki :)

Witam serdecznie 
Dotychczas tylko podczytywałam, szukałam rad, nie udzielałam się na forum.
Teraz, gdy adoptowałam forumowego Mikusia, pomyślałam, że należałoby się przedstawić.
Niecałe cztery lata temu zamieszkały ze mną dwa kocurki z jednego miotu - od lewej: Manfred i Rudolf.

Wyrosły na dorodnych 8-kilowych chłopaków.

Rudi jest super inteligentnym kotem. Gdy rano po raz pierwszy dzwoni mi budzik w komórce, kładzie się leniwie na telefonie rudym dupsztalem i udaje głupa. Przytłumiony dźwięk ponownego dzwonka dociera do mnie z trudem. Kiedyś przez drania zaspałam do pracy.
Maniek z kolei całe swoje życie był troszkę ciapkowaty. Zawsze się śmiałam, że gdy się urodził, zdziwił się tym faktem ogromnie i tak mu zostało. Zawieszał się, restartował i żył troszkę w swoim świecie. Ugniatał i barankował najmocniej ze wszystkich kotów.
(Piszę o Maniutku w czasie przeszłym, gdyż niedawno, po przeszło półrocznej walce o jego życie i zdrowie, opuścił nas... Miał 3 i pół roku. Zabił go chłoniak.
Bardzo mi go brakuje i zawsze, gdy o nim pomyślę, mam mokre oczy. Nigdy nie przestanę go kochać.)
Gdy chłopaki zaczęli dojrzewać, weszli w etap: "Jestem już super dorosłym kotem, przestań mnie przytulać, to nie wypada, jeszcze ktoś zobaczy i wstydu się najem, no pańcia no..." (po kastracji im się odmieniło
).
Pomyślałam więc o koteczce, licząc, że będzie bardziej przytulasta. A że lada moment mieliśmy się przeprowadzać do większego mieszkania, do stada dobiła Iwa.

Rudi syczał na nią jakieś trzy dni. Był też obrażony na mnie. Na szczęście Maniutek zajął się czule siostrzyczką już następnego dnia jej pobytu.
Jak na ironię - okazało się, że Iwa jest wyjątkowo niezsocjalizowanym kociakiem. Gdy ją zabierałam z poprzedniego domu, bardzo się mnie bała, uciekała, chowała się. Długo nie lubiła mizianek, wchodzenia na kolana, brania na ręce.
Dziś jest ogromnym pieszczochem i wyrosła na prawdziwą piękność.

Potem przywiozłam Kuzco, nazywanego pieszczotliwie Diamentosem i Prezesem. Historia Kuzco jest długa i bolesna, zatem postaram się streścić. Trafił do mnie jako ok. roczny kot. Był w makabrycznym stanie. Pojechałam po niego, bo nikt inny by się nim nie zajął. Sama na sekundę zwątpiłam, gdy go zobaczyłam, ale wystarczyło jedno spojrzenie wielkich cytrynowych oczu i decyzja była krótka i zwięzła: Nie ruszam się stąd bez tego kota.
Kuzco pochodzi z domu, gdzie było sporo kotów. Bardzo chorował. Wyglądał jak szkielet obciągnięty wyleniałą skórką z prześwitującymi łysymi plackami, miał stan zapalny krtani, uszu, ogona, katar i był paskudnie pobity przez dominujące koty - cały w ranach i bliznach. I śmierdział okrutnie.
Gdy go przywiozłam, wyglądał tak...

Pierwszy weterynarz był zaskoczony: "Z czym mi tu pani przychodzi? Przecież tu już nie ma co leczyć!" No to dobitnie mu powiedziałam, gdzie ma sobie schować swoją pomoc i podziękowałam za współpracę. Moje dwie panie wet, które opiekują się moimi futrami do tej pory, podjęły się ratowania kocurka. Po paru miesiącach walki, zabiegów, wciskania na siłę jedzenia, wody, antybiotyków, sterydów, wyszliśmy na prostą.
Kuzco obecnie jest 9-cio kilogramowym klocem, strasznym maminsynkiem
i prezentuje się tak...

O zaopiekowanie się Larą poproszono mnie jakiś czas później. Miałam mieszane uczucia. Pięć kotów w domu? No halo!
Ugięłam się pod warunkiem, że wezmę kicię na tymczas, wyleczę, cokolwiek jej jest, i poszukam dobrego domu.
I tak wylądował u nas ten mały dzwoniec.

Poprzedni dom oddał ją po miesiącu, gdyż rzekomo zaczęła chorować. Okazało się, że jest zupełnie zdrowa. Prawda wyglądała inaczej - Larcia była bardzo mała jak na swój wiek. Ważyła niespełna 2,5 kg. Była szczuplutka i filigranowa. Nazwałam ją moim kieszonkowym mco i oczywiście pokochałam szaleńczo.
Po sterylce Lara nadgoniła. Dziś nadal nie jest kolosem, jest najmniejsza, ale niewiele mniejsza od Iwy. Jest normalnych rozmiarów kicią, generatorem mega traktora godnego wielkokota i jest cudna.

I tak sielankowo stadko spędziło ze sobą wspólnie przeszło trzy cudowne lata. Do momentu, kiedy Maniutek zachorował...
Jak już pisałam, niedawno go pożegnaliśmy. To był ogromny cios.
Najbardziej brak Maniusia przeżywał jego brat Rudi. W końcu spędzili ze sobą całe swoje dotychczasowe życie...
W domu zrobiło się pusto i smutno.
Wtedy trafiłam tu na Mikusia. Urzekło mnie jego smutne spojrzenie, takie podobne... I nikt go nie chciał... TAKIEGO KOTA. Świat się kończy!
Bo jest alergikiem? Też mi problem! Nie z takimi problemami tuniax sobie radziła.
Zresztą nie jestem tak do końca przekonana co do tej alergii... Objawy mi nie pasują. Podejrzewam, że to był raczej jakiś problem behawioralny, który ustąpił.
Zamierzam to sprawdzić i dzięki temu być może uda się dodać do Mikusiowego życia więcej barw. Muszę jednak z tym poczekać do momentu, aż Mikuś się oswoi z domem i mi zaufa.
Póki co Miki jest z nami od wczoraj, a już zjadł, napił się, skorzystał z kuwetki i kilkakrotnie wyszedł ze swojej kryjówki pod łóżkiem na rekonesans.
Poocierał się o mnie i dał się obgłaskać WSZĘDZIE.
Jest ślicznym, średniej wielkości kocurkiem o głębokim zielonym spojrzeniu. Na oko wygląda mi na jakieś 7 kg.
Reszta kotów zareagowała na jego obecność zadowalająco - jest obopólna ciekawość, trochę strach, lekkie posykiwanie i buczenie, ale wrogości nie widzę.
A Rudolf... Rudolf już nie kręci się pod drzwiami i nie nawołuje brata... Zamiast tego co i rusz zapuszcza żurawia do sypialni, sprawdzając, czy Mikuś znowu się pokazał.
Mam więc teraz w domu 5 matrioszek - od największej do najmniejszej.
Trzymajcie, proszę kciuki za socjalizację futerek. Mam nadzieję, że rezydenci szybko pokochają Mikusia. Bo ja już wiem, że jego się nie da nie pokochać.
Nie mam jeszcze swoich zdjęć kocia. Nie chcę go stresować.
Jego wątek jest tu: http://forum.miau.pl/viewtopic.php?f=13&t=151583
Pozdrawiam ciepło.

Dotychczas tylko podczytywałam, szukałam rad, nie udzielałam się na forum.
Teraz, gdy adoptowałam forumowego Mikusia, pomyślałam, że należałoby się przedstawić.

Niecałe cztery lata temu zamieszkały ze mną dwa kocurki z jednego miotu - od lewej: Manfred i Rudolf.

Wyrosły na dorodnych 8-kilowych chłopaków.

Rudi jest super inteligentnym kotem. Gdy rano po raz pierwszy dzwoni mi budzik w komórce, kładzie się leniwie na telefonie rudym dupsztalem i udaje głupa. Przytłumiony dźwięk ponownego dzwonka dociera do mnie z trudem. Kiedyś przez drania zaspałam do pracy.

Maniek z kolei całe swoje życie był troszkę ciapkowaty. Zawsze się śmiałam, że gdy się urodził, zdziwił się tym faktem ogromnie i tak mu zostało. Zawieszał się, restartował i żył troszkę w swoim świecie. Ugniatał i barankował najmocniej ze wszystkich kotów.
(Piszę o Maniutku w czasie przeszłym, gdyż niedawno, po przeszło półrocznej walce o jego życie i zdrowie, opuścił nas... Miał 3 i pół roku. Zabił go chłoniak.
Bardzo mi go brakuje i zawsze, gdy o nim pomyślę, mam mokre oczy. Nigdy nie przestanę go kochać.)
Gdy chłopaki zaczęli dojrzewać, weszli w etap: "Jestem już super dorosłym kotem, przestań mnie przytulać, to nie wypada, jeszcze ktoś zobaczy i wstydu się najem, no pańcia no..." (po kastracji im się odmieniło

Pomyślałam więc o koteczce, licząc, że będzie bardziej przytulasta. A że lada moment mieliśmy się przeprowadzać do większego mieszkania, do stada dobiła Iwa.

Rudi syczał na nią jakieś trzy dni. Był też obrażony na mnie. Na szczęście Maniutek zajął się czule siostrzyczką już następnego dnia jej pobytu.
Jak na ironię - okazało się, że Iwa jest wyjątkowo niezsocjalizowanym kociakiem. Gdy ją zabierałam z poprzedniego domu, bardzo się mnie bała, uciekała, chowała się. Długo nie lubiła mizianek, wchodzenia na kolana, brania na ręce.
Dziś jest ogromnym pieszczochem i wyrosła na prawdziwą piękność.

Potem przywiozłam Kuzco, nazywanego pieszczotliwie Diamentosem i Prezesem. Historia Kuzco jest długa i bolesna, zatem postaram się streścić. Trafił do mnie jako ok. roczny kot. Był w makabrycznym stanie. Pojechałam po niego, bo nikt inny by się nim nie zajął. Sama na sekundę zwątpiłam, gdy go zobaczyłam, ale wystarczyło jedno spojrzenie wielkich cytrynowych oczu i decyzja była krótka i zwięzła: Nie ruszam się stąd bez tego kota.
Kuzco pochodzi z domu, gdzie było sporo kotów. Bardzo chorował. Wyglądał jak szkielet obciągnięty wyleniałą skórką z prześwitującymi łysymi plackami, miał stan zapalny krtani, uszu, ogona, katar i był paskudnie pobity przez dominujące koty - cały w ranach i bliznach. I śmierdział okrutnie.
Gdy go przywiozłam, wyglądał tak...
Pierwszy weterynarz był zaskoczony: "Z czym mi tu pani przychodzi? Przecież tu już nie ma co leczyć!" No to dobitnie mu powiedziałam, gdzie ma sobie schować swoją pomoc i podziękowałam za współpracę. Moje dwie panie wet, które opiekują się moimi futrami do tej pory, podjęły się ratowania kocurka. Po paru miesiącach walki, zabiegów, wciskania na siłę jedzenia, wody, antybiotyków, sterydów, wyszliśmy na prostą.
Kuzco obecnie jest 9-cio kilogramowym klocem, strasznym maminsynkiem


O zaopiekowanie się Larą poproszono mnie jakiś czas później. Miałam mieszane uczucia. Pięć kotów w domu? No halo!
Ugięłam się pod warunkiem, że wezmę kicię na tymczas, wyleczę, cokolwiek jej jest, i poszukam dobrego domu.
I tak wylądował u nas ten mały dzwoniec.

Poprzedni dom oddał ją po miesiącu, gdyż rzekomo zaczęła chorować. Okazało się, że jest zupełnie zdrowa. Prawda wyglądała inaczej - Larcia była bardzo mała jak na swój wiek. Ważyła niespełna 2,5 kg. Była szczuplutka i filigranowa. Nazwałam ją moim kieszonkowym mco i oczywiście pokochałam szaleńczo.

Po sterylce Lara nadgoniła. Dziś nadal nie jest kolosem, jest najmniejsza, ale niewiele mniejsza od Iwy. Jest normalnych rozmiarów kicią, generatorem mega traktora godnego wielkokota i jest cudna.

I tak sielankowo stadko spędziło ze sobą wspólnie przeszło trzy cudowne lata. Do momentu, kiedy Maniutek zachorował...

Jak już pisałam, niedawno go pożegnaliśmy. To był ogromny cios.

Najbardziej brak Maniusia przeżywał jego brat Rudi. W końcu spędzili ze sobą całe swoje dotychczasowe życie...
W domu zrobiło się pusto i smutno.
Wtedy trafiłam tu na Mikusia. Urzekło mnie jego smutne spojrzenie, takie podobne... I nikt go nie chciał... TAKIEGO KOTA. Świat się kończy!
Bo jest alergikiem? Też mi problem! Nie z takimi problemami tuniax sobie radziła.

Zresztą nie jestem tak do końca przekonana co do tej alergii... Objawy mi nie pasują. Podejrzewam, że to był raczej jakiś problem behawioralny, który ustąpił.
Zamierzam to sprawdzić i dzięki temu być może uda się dodać do Mikusiowego życia więcej barw. Muszę jednak z tym poczekać do momentu, aż Mikuś się oswoi z domem i mi zaufa.
Póki co Miki jest z nami od wczoraj, a już zjadł, napił się, skorzystał z kuwetki i kilkakrotnie wyszedł ze swojej kryjówki pod łóżkiem na rekonesans.

Poocierał się o mnie i dał się obgłaskać WSZĘDZIE.

Jest ślicznym, średniej wielkości kocurkiem o głębokim zielonym spojrzeniu. Na oko wygląda mi na jakieś 7 kg.
Reszta kotów zareagowała na jego obecność zadowalająco - jest obopólna ciekawość, trochę strach, lekkie posykiwanie i buczenie, ale wrogości nie widzę.

A Rudolf... Rudolf już nie kręci się pod drzwiami i nie nawołuje brata... Zamiast tego co i rusz zapuszcza żurawia do sypialni, sprawdzając, czy Mikuś znowu się pokazał.

Mam więc teraz w domu 5 matrioszek - od największej do najmniejszej.

Trzymajcie, proszę kciuki za socjalizację futerek. Mam nadzieję, że rezydenci szybko pokochają Mikusia. Bo ja już wiem, że jego się nie da nie pokochać.

Nie mam jeszcze swoich zdjęć kocia. Nie chcę go stresować.
Jego wątek jest tu: http://forum.miau.pl/viewtopic.php?f=13&t=151583
Pozdrawiam ciepło.
