Dawno mnie tu nie było, wątek ma już brodę długą jak derwisz, jeszcze ze dwa lata i dobije do setki stron
Czas leci....
Trochę się działo.
W maju Krówciński skończył pięć lat a w czerwcu zatkała mu się sikawka.
Ja wiem, że to .urewsko boli, ale Krówciej jest hipochondrycznym histerykiem, dał taki popis, że myślałam, że umiera, oczywiście wszystko działo się w weekendową noc, jak stałam, tak zgarnęłam sztywnego, wyjącego kota do auta, gaz do dechy i w dwanaście minut byliśmy w lecznicy. Pierwsze podejrzenie, ze to może zator, wszystkie zabiegi w akompaniamencie wycia Krówcińskiego. Rtg, badania krwi, usg, w trakcie się odetkał i poszło siuuuuu. Wyć nie przestał, zapodano mu koktajl, tramal plus uspokajające plus jeszcze jakiś narkotyczny po którym później miał omamy do rana, chcieli go zostawić w szpitalu, ale poziom stresu miał taki, że się nie zgodziłam. Spędziliśmy w lecznicy prawie pięć godzin, wracałam z nim autem nad ranem, chwała, że ulice puste, bo w pewnym momencie zorientowałam się, że jadę pod prąd.
Na rtg wyszło, że Krówciński jest genetycznie walnięty, ma nieprawidłową budowę mostka, jest wklęśnięty i dwie nieprawidłowości w budowie kręgosłupa, jedna z wersji diagnozy jest taka, że ten ból był nie tylko od pęcherza, ale i od kręgosłupa, silne parcie mogło nadwyrężyć tę anomalię w odcinku lędźwiowym.
Rano wracaliśmy znowu, akuratnie przyjmował chirurg specjalizujący się w leczeniu schorzeń kręgosłupa, więc nas w nocy zapisali "z marszu"na wizytę.
Na konsultację przyszedł też neurolog, zdjęcia rtg mimo, że w nocy i na "żywca" są dość dobrej jakości, jednak do dokładnej diagnostyki trzeba by zrobić ich całą serię w odpowiednich ułożeniach i to trzeba w przyśpieniu.
Ogólnie w badaniu Krówciński wszystkie odruchy ma prawidłowe, coś mu tam ściskali, młoteczkiem stukali, nigdy nie miał i nie ma problemów z poruszaniem się, zawsze był skoczny i bardzo ruchliwy. Stanęło więc na tym, że dalsza diagnostyka w tym momencie nic nie wniesie, trzeba go obserwować pod tym kątem i gdyby cokolwiek się zadziało to natychmiast cała diagnostyka obrazowa.
Dostał leki, antybiotyk i onsior i zalecenie ograniczenia ruchu przez trzy tygodnie.
Po dwóch tygodniach na kontroli nie wykazywał już żadnych objawów bólowych w badaniu, a on wykazuje dobitnie jak go coś boli.
Nie wiem, czy jestem do takiego rozwiązania przekonana, ale z drugiej strony usypianie go do serii zdjęć, tylko po to, żeby bardziej wiedzieć...Skoro nie ma żadnych widocznych dolegliwości z tym związanych to nie ma sensu wchodzić z żadnym leczeniem.
Zdjęcia mam zgrane na płytę, noszę się z zamiarem wysłania ich jeszcze gdzieś na konsultację, trochę nie wiem gdzie.
Potem pojawiła się Pepi-Papryczka, kociak znaleziony na wsi pod sklepem, drobinka, może pięciotygodniowa (?), szkielecik obciągnięty skórką z wypadniętym odbytem, odparzeniami i koszmarną, koszmarnie śmierdzącą biegunką, która zaschniętymi plackami pokrywała cały tył kociaka.
Pepinka ważyła ok 160 g i z racji swojej mikrości potrafiła przeleźć między prętami kenelówki, trudno mi było w to uwierzyć, dopóki tego nie zobaczyłam.
Tak więc Pepinka nie mogła siedzieć w klatce i stała się kolejnym kotem kościelnym jeżdżąc ze mną do roboty. Rezydowała w zakrystii w dość obszernym kącie między dwiema szafami zastawiona kościelną tablicą informacyjną ( ksiądz trzy tygodnie na urlopie ) raz nas nakrył kościelny, ale chyba nic nie doniósł wielebnemu, bo żadnej afery nie było.
Jakoś cudem chyba udało mi się ją wprowadzić do stada i do domu, nie było innego wyjścia, najpierw okupowała łazienkę, po wyleczeniu i odrobaczeniu poszła na pokoje.
Potem zaczęła się zaraza.
Nie, wróć, potem Krówciński załapał jakieś problemy gastryczne, luźne kupy, pawie, temperatura, oczywiście w niedziele. Poszło trochę po niektórych, tu jakis pawik, tu luźniejsza kupa, niby nic a coś. Przeszło i wtedy przyszła zaraza.
Nie wiem, czy od małej, czy coś przyszło z lecznicy, jakiś pieruński wirus rozłożył mi wszystkie. Zaczęło się oczywiście od Krówcińskiego w niedzielę i poszło po wszystkich.
Temperatura, gardło, krtań i nadżerki.
Najłagodniej zniosła to Pepinka, stąd podejrzenie, że od niej, ale też możliwe, że jako kociak miała już kontakt z całą baterią różnych wirusów i może ma dobrą odporność, tam co słabsze ginie na starcie.
Się leczymy więc, jazda z pięcioma kotami do weta jest niezapomnianym przeżyciem, najpierw obława, łapanie tych, którym udało się umknąć w niedostępne miejsca, znoszenie partiami kontenerów, upychanie w aucie, jazda kocim ambulansem w akompaniamencie protest miauk, partiami noszenie do gabinetu, mimy ludzi jak trzeci raz popierdzielam z kolejnymi kontenerami.....
Przy czym, żeby je zawieźć muszę zjeżdżać wcześniej, bo średnio nie mam mnie w domu po czternaście godzin, a, że za często wcześniej zjeżdżać nie dam rady, to mamy teraz tabsy i jeździmy do kontroli.
I teraz, ki .uj wymyślił takie tabsy, wielkości pięćdziesięciogroszówki, podzielone dalej jest wielkie z ostrymi kantami, jak to kotu wcisnąć do cholerci.
Musze to gnieść, mieszać z czymś i tak się z tym chromolić jak rano czasu brak, a tu jeszcze wszystkie cza połapać i powciskać do włochatych dziobów.
Nic, byli my dzisiaj i mam nadzieję, że w przyszły poniedziałek po raz ostatni na długo pełny kotoambulans ruszy w drogę.
Dzisiaj Pepinka waży 1,2 kg i jest cudną (biało-czarną, a jakże
) dziewczynką i choć z bólem serca, ale szuka domu, bo ja z pięcioma już nie wyrobię.
Jeszcze jedno odrobaczenie, szczepienie i pójdą ogłoszenia.
Dom musi być lepszy niż mój, bo dziewczynka jest ogólnie przecudna i do zacałowania i nogi z tyłka bym wyrwała jakby ktoś ja chciał skrzywdzić.
Chętny przetrzepany będzie do piątego pokolenia wstecz.