Witajcie Kochani...
Przepraszam, że czekaliście te kilka dni, ale potrzebowałam trochę czasu...
Nigdy nie chciałam tutaj zamieszczać informacji o innych kociakach, z którymi żyję na co dzień, ponieważ jest to wątek pamięci o Zulusku... Jednak z racji, że jest to wątek pamięci podzielę się z Wami historią, którą przeżyłam w ostatnim czasie...
Jakieś 3-4 miesiące temu przybłąkał się w moje okolice młody ok. 4-5 miesięczny kotek. Czasem się dożywiał u mnie na tarasie, jednak częściej u mojej sąsiadki (pewnie dlatego, że u mnie są już koty), a ona postanowiła z czasem go przygarnąć. Jednak nie było i nadal nie jest to takie proste, ponieważ kociak był i w sumie nadal jest bardzo płochliwy, by nie powiedzieć, że dziki. Z tego powodu nie pozwalał się zbliżyć do siebie na żadną odległość. Wspólnie uzgodniłyśmy, że za kilka miesięcy, kiedy osiągnie pewną dojrzałość, a w tym czasie może chociaż odrobinę się oswoi i przyzwyczai, zrobimy zabieg kastracji bądź sterylizacji. Z powyższych powodów nie można było ocenić czy to kotek, czy kotka. Niestety miesiąc temu okazało się, że kotek ma dość duży brzuszek, więc przypuszczenie padło, że to kotka, która niestety spodziewa się małych. No cóż, oczywistym było, że jak tylko kotka urodzi małe, będziemy szukać domów, mimo trudnego okresu adopcyjnego, a kicię jak tylko będzie to możliwe wysterylizujemy. Prawie cztery tygodnie temu w czwartek 01.09 kotka zniknęła i pojawiła się po dwóch dniach w sobotę ze znacznie mniejszym brzuszkiem, co oznaczało, że gdzieś urodziła małe. Podejrzenie sąsiadów było takie, że kotka mogła urodzić kocięta gdzieś w okolicy mojego domu, gdyż wcześniej zwykle w te strony lubiła się oddalać. W sobotę w nocy usłyszałam dość głośne miauczenie za moim domem, gdzie jest duży porośnięty krzakami i drzewami rów, więc wiedziałam już, że kocia rodzinka jest w okolicy. Nie byliśmy w stanie w nocy ich znaleźć, o świcie sąsiedzi znaleźli kotkę z dwoma małymi: jeden czarny, drugi szary pręgowany. Jednak w tym momencie kotka się wystraszyła i uciekła zostawiając małe. Sąsiedzi zabrali je do domu, bo wiedzieli, że kotka wcześniej czy później przyjdzie do nich na jedzenie. Tak też się stało po krótkim czasie i z trudem, prawie cudem, ale udało się ją zamknąć w pokoju, gdzie ułożyła się na posłanku z małymi. Tak rozpoczęliśmy opiekę nad małą kocią rodziną... Jeden z kociaków - czarny był nad wyraz ruchliwy i dość głośny, ponieważ często miauczał, ale nie wykazywał żadnych niepokojących objawów.
We wtorek po południu dostałam informację, że coś się z nim dzieje, że ma jakąś ranę na brzuszku po pępowinie. Natychmiast przyjechałam z pracy, żeby go obejrzeć i ewentualnie zabrać do weterynarza. Byłam przerażona tym, co zobaczyłam... Rana miała średnicę 1-1,5 cm, a cały brzuszek dziwnie pulsował. Nie chciało mi się wierzyć, żeby były to larwy, ale po dotarciu do weterynarza właśnie to się potwierdziło... Przeżyłam chyba jeden z największych koszmarów w moim życiu tego dnia... Mimo, że widziałam wiele przerażających obrazów w moim życiu, np. wycięty ogromny nowotwór mojego pieska Nera, duży nowotwór Zuluska, kiedyś asystowałam też przy operacji przeszczepu u psa, to przyznaję, że widok tego 5-dniowego maluszka, z którego wyciągnięto 8 sporych larw był dla mnie wstrząsający, do tego jeszcze ten ogromny płacz tego małego kociego cudu... Lekarz nie dawał wielkich nadziei na jego uratowanie, o tym miały zadecydować najbliższe 24 h. I tak obiecałam maluszkowi, że jeśli będzie silny i przeżyje, to będzie miał domek, a ja będę go kochać wielką miłością zawsze i do końca jego dni... 24 h trwały wieczność... Na szczęście maluszek przeżył... Sprawiał wrażenie, że czuje się dobrze, dużo jadł i zachowywał się całkiem normalnie poza tym, że miauczał częściej niż jego braciszek. Codziennie jeździliśmy na zastrzyki, a ja wiedziałam już, że moja rodzinka niebawem powiększy się o kolejne cudne kocie...
Moja radość nie trwała długo niestety, zdążyłam się uspokoić jedynie do niedzieli rana (czyli w sumie odrobinę ponad tydzień od narodzin kociaków). Po nieprzespanej nie wiadomo z jakich powodów nocy z soboty na niedzielę (chyba podświadomie coś czułam...), rano dowiedziałam się, że przy chwili nie uwagi, kotka wyniosła mojego małego kotka z domu. Co gorzej, stało się to w sobotę późnym wieczorem, o czym niestety nikt mi nie powiedział. Kotka na noc nie wróciła do drugiego malucha, wróciła dopiero nad ranem, co też dziwne... Nie czekając na nic, natychmiast ruszyłam szukać mojego małego, biednego kotka... Szukałam nieustannie prawie 3 h przeczesując wszystkie możliwe miejsca, krzaki w okolicy, polany, przeszłam kilometry i nic... Byłam przekonana, że jeśli jest w okolicy to go znajdę, bo wcześniej czy później zacznie miauczeć. Niestety nic... Po chwili przerwy zaczęłam znów szukać i kiedy byłam już totalnie załamana i zrezygnowana, usłyszałam moje ukochane miauczenie... Maluszek znów był w okolicy mojego domu, znalazłam moje małe szczęście, moją nową, małą miłość... Mojej radości nie da się opisać, moich nerwów i łez wylanych, kiedy pojawiała się myśl, że go nie znajdę...
Niestety znów moja radość nie trwała długo... Kiedy niosłam go do domu, maluszkowi z odbytu wypadła prostnica... Natychmiast pojechałam do kliniki (innej niż poprzednio, bo była to niedziela). Lekarz powiedział, że to się czasem zdarza, kiedy kocie za bardzo się napina. Prostnica zostanie delikatnie wprowadzona ręcznie, ale maluszek musiał zostać na kilka godzin w klinice, bo jeśli sytuacja by się powtórzyła, to trzeba będzie delikatnie zszyć część odbytu. Wróciłam do domu, o 14 otrzymałam telefon, że wszystko jest dobrze, że nie ma konieczności zabiegu, ponieważ sytuacja się nie powtórzyła i mogę przyjechać po dzidziusia. Kiedy o 15 szczęśliwa wzięłam go na ręce, prostnica znów wypadła... Byłam załamana i wtedy zaczęłam się poważnie martwić, choć cały czas starałam się wierzyć, że wszystko będzie dobrze... Lekarz uznał, że trzeba zrobić rtg, żeby sprawdzić co się dzieje w brzuszku. Badanie wykazało, że maluszek jest bardzo zapchany jedzeniem, wręcz przejedzony, brzuszek jest bardzo wzdęty i zagazowany. Uznano, że przy lekkim znieczuleniu i podaniu leków rozkurczowych, zrobią mu delikatną lewatywę, żeby go opróżnić, a następnie lekko zszyją odbyt. Malutki musiał zostać do wieczora, albo do rana dnia następnego... Zdążyłam dojechać do domu i dostałam telefon, że praktycznie nic nie mogą zrobić, ponieważ przy próbie zrobienia lewatywy prostnica wypada jeszcze bardziej... W tej sytuacji jedynym możliwym ratunkiem jest operacja otwarcia brzuszka i sprawdzenia, co jest w środku i ewentualnie oczyszczenie z zalegającego pokarmu. Konsultowałam w międzyczasie podjecie tej decyzji z innym lekarzem telefonicznie, ale również i on uznał, że nie ma innego wyjścia, ponieważ jeśli nie zostanie oczyszczony brzuszek, to nie mogą zszyć odbytu, bo to może doprowadzić do zatrucia organizmu, z drugiej strony przy zbyt często i zbyt długo wypadającej prostnicy może dojść do jej martwicy, co jest jednoznaczne ze śmiercią... Największym zagrożeniem w tym momencie była dla niego sama narkoza, ryzyko przy takim maluszku, czy ją przeżyje było bardzo duże... Nie było jednak wyjścia, podjęłam decyzję o ostatniej możliwości ratunku mojego małego kociego cudu, czyli operacji.
Kiedy czekałam na telefon z kliniki pojawił się inny problem... Krótko po tym, jak kotka przyszła rano do zdrowego maluszka, ponownie wyszła i nie wróciła do tej pory, czyli aż do wieczora. (Wiem, nieodpowiedzialni ludzie, nie mieli do końca nadzoru i wcześniej i później nad kotką, ale niestety to już starsi ludzie bez jakiegokolwiek doświadczenia, jedynie z dobrymi sercami i chęciami... Nie chcę rozpisywać się na temat... Zostawmy to proszę...) Niestety to kolejne zmartwienie i problem, ponieważ drugi malec dobrych kilka godzin był bez jedzenia. Wcześniej na wszelki wypadek zaopatrzyłam się w specjalne kocie mleko i tak czekając na telefon z kliniki, na wieści o moim operowanym dzidziusiu, rozpoczęłam walkę, żeby nakarmić zdrowego maluszka. Ciekawe było to, że kocia mama przychodziła w okolice domu, dziwnie nawoływała i miauczała, ale podchodziła tylko na bezpieczną odległość taką, że nie było szans, żeby ją jakkolwiek złapać. Niestety nie mogliśmy sobie poradzić z karmieniem, ponieważ maluszek w ogóle nie chciał jeść. Walczyliśmy ponad godzinę na różne sposoby, ale niestety nic, nie udało się. W tym samym czasie otrzymałam telefon z kliniki... Mój dzidziuś był na stole operacyjnym, a jego stan był tragiczny... Po otwarciu brzuszka okazało się, że od larw doszło do zapalenia otrzewnej, a od tego w konsekwencji zrostu większości organów. Kociak nie ma szans na przeżycie... Musiałam podjąć decyzję (choć była już niestety oczywista...), czy mają go wybudzać, choć to przedłużyłoby mu tylko cierpienia o kilka lub kilkanaście godzin, czy już nie wybudzać... Pozwoliłam mu odejść nie narażając na dodatkowe cierpienia i ból... Nie mogłam więcej zrobić... Świadomość, że gdybym go nie znalazła tego ranka, kociak umarłby w okropnych męczarniach maksymalnie w ciągu 1-2 dni, jest... Tyle tylko mogłam dla niego zrobić...
Nie wiem, jak do tego wszystkiego doszło, ale lekarz, który wcześniej go leczył powiedział, że kotek nie wykazywał żadnych objawów zapalenia otrzewnej, żadnych... Nie wiem, nie potrafię nic powiedzieć, do teraz ciężko mi się z tym pogodzić...
Pojutrze maleństwo skończyłoby 4 tygodnie... Myślę o nim każdego dnia... To był już mój kotek, mój mały Cezar... Takie imię otrzymał ode mnie tego dnia rano... Nie był już bezimiennym kotkiem...
Nie chciałam zostawiać Cezara w klinice. Mimo, że na ostatnią drogę, chciałam go zabrać do jego domku... Jadąc po niego zabrałam ze sobą drugiego maluszka, żeby został kontrolnie zbadany. Miałam też nadzieję, że w klinice pomogą mi go nakarmić. Na szczęście drugi maluszek jest zdrowy. Wracałam do domu z nadzieją, że jednak kocia mama do niego przyjdzie, a jeśli nie, to może jakoś uda mi się cudem go nakarmić... Na szczęście tego późnego już wieczoru kocia mama wróciła i od razu zadbała o swoje maleństwo. Jedyne szczęście tego dnia...
Jechaliśmy w trójkę, to była ostatnia wspólna droga braciszków...
Mój dzidziuś został pochowany obok Zuluska...
Mój kotek ukochany, mały Cezar...
Nie zdążyłam mu pokazać, jak bardzo chciałam go kochać...
Wierzę, że Zulusek się nim w kocim niebie opiekuje...
Kiedyś będę razem z nimi biegała po pięknych, zielonych łąkach...
Taki był mój malutki, ukochany Cezar... Żył 10 dni, ważył 213 g.
Pozostanie w mojej pamięci na zawsze...
Drugi maluszek ma się dobrze i zdrowo rośnie i wierzę, że wyrośnie na wspaniałego, cudnego kocurka...
Tak bardzo chciałabym, żeby chociaż ten cudny kiciuś poznał piękne życie pełne wyjątkowej miłości...
Tak wygląda mały, cudny Husan (na razie chwilowo, roboczo wybrane imię...)
Trzymajcie proszę kciuki za zdrowe dorastanie Husana i pomyślcie proszę przez chwilkę o Cezarze, który jest z naszymi ukochanymi przyjaciółmi daleko od nas, ale w pięknym niebie...