Dzisiaj będzie trochę smutno, ponieważ zanim będę kontynuować sagę o moich Niebiańskich Kotach, chciałabym opowiedzieć o ich poprzednikach. Nie ma ich już wśród nas, i niestety nie zostały mi po nich żadne zdjęcia... a przynajmniej ja takowych nie posiadam.
Po Prostu KiciaHistoria czarnej jak noc Kici zaczyna od mojej babci - to ona była jej pierwotną Pańcią, a okoliczności przeflancowania koteczki z Pyrlandii na stołeczną ziemię były dość interesujące.
Mój dziadek był... Panem i Władcą. Babkę trzymał krótko, lubił wypić i pokrzyczeć (co prawda zawsze z sensem i bez wulgaryzmów), ale nie bił i grosza nie żałował. Po jego śmierci Babcia poczuła smak wolności i zaczęła wojażować - a to po sanatoriach (ach te wieczorki zapoznawcze...), a to na egzotyczne wycieczki. Pewnego razu przywiozła nam na przechowanie Kicię (wylatywała z Okęcia, więc było po drodze). Czarnulka się zadomowiła, psa spacyfikowała (sznaucer olbrzym! też czarny
). Całe dnie spędzała na zwiedzaniu ogrodu (generalnie była wychodząca), ale wracała do domu na noc i zawsze oglądała wieczorny film wyciągnięta na pokaźnym brzuszysku Pana Domu.
Po powrocie Babci oczywiście rodzinny obiadek, wrażenia z wyprawy, prezenty... tylko gdzie jest Kicia? Nie przyszła wieczorem na film, miseczka pełna... Na drugi dzień Babcia zbiera się na pociąg do Poznania, a Kici jak nie ma, tak nie ma. Cóż było robić - rodzice z Babcią wyruszyli na dworzec, a ja z moim bratem zostaliśmy w domu z zamiarem rozpoczęcia akcji poszukiwawczej.
Samochód znikł za rogiem, my jeszcze nie zdążyliśmy włożyć butów, a tu z garażu powolutku, po cichutku wysuwa się mały, zakurzony cień i tylko oczami świeci na wszystkie strony. My nie oddychamy, stoimy z butami w ręku. A Kicia po sprawdzeniu perymetru usiadła wyprostowana na środku kuchni, zrobiła niewinne oczy (no, na pewno wiecie jak to wygląda
), i zaczęła rozplątywać się z pajęczyn.
I tak oto Kicia wybrała sobie dom
Żyła z nami 5 lat (w sumie jakieś 12? 13?). Niestety okazało się, że ma zwapnienie płuc - wet stwierdził, że leczenie byłoby bardzo nieprzyjemne i stresujące dla zwierzaka, z niewielką szansą na polepszenie, więc najlepiej po prostu zapewnić jej jak najlepsze warunki i zostawić w spokoju. Tak też zrobiliśmy. Oczywiście dostawała minimum niezbędnych leków. Poza tym kilka razy dziennie trzeba było gruszeczką dla dzieci ściągać jej gluta z nosa i czyścić pysia na mokro. Ze spokojem poddawała się temu przykremu zabiegowi, a potem brykała z radości, że może swobodnie oddychać
Myślę, że była szczęśliwa, choć pod koniec już prawie nie wychodziła - tylko pięć minut na siusiu i qupeczkę i z powrotem do domu.
Pewnego dnia nie wróciła. Wierzę, że po prostu weszła na Tęczowy Most i zniknęła, bo szukaliśmy jej (lub tego, co z niej zostało) i nic nie znaleźliśmy.
Dziękujemy, że nas wybrałaś, Kiciu [']
MamrotKota Mamrota również dostałam "w spadku". Oficjalna wersja brzmiała, że pani zachorowała na astmę, ale ja myślę, że po prostu chciała się go pozbyć przed wyjazdem za granicę. Tym bardziej, że był trochę dziwny
Ja mieszkałam już wtedy "na swoim".
Był zwykłym, pasiastym dachowcem, ale wielkim jak MC, i ważył 12 kg. Nie był gruby - no, może trochę
, tylko po prostu DUŻY. Kiedy wyciągał się i prosił o mięsko, to uszami sięgał prawie do blatu w kuchni.
Nie lubił korzystać z kuwety - sadził miny pod umywalką, a sikał do wanny. Wyciągał mi skarpetki z szafy. Wtedy zaczęłam trzymać rajstopy w płóciennej torbie, bo skarpety to pół biedy, ale za kabaretkami "Made by Cat" to ja nie przepadam
Najbardziej zdumiewało mnie to, że taki kawał kota wskakiwał na 2-metrową szafę
Prawdę mówiąc niezbyt byłam do niego przywiązana, co wyrzucam sobie do dziś. Dałam mu dach nad głową, jedzenie, picie i opiekę, ale... nie serce. Może dlatego, że nie miauczał, tylko dziamgotał (stąd Mamrot), nie był przytulaśny i w ogóle... nie był "koci". Był ze mną 2 lata, a prawie nic z tego okresu nie pamiętam. Fakt, to były dla mnie bardzo ciężkie czasy, ale... mogło być inaczej.
Pewnego listopadowego dnia - a właściwie w nocy, Mamrot zaczął rzucać się po całym pokoju w drgawkach. Wyglądało to upiornie: oszalała kupa futra z rozcapierzonymi pazurami i krwią na pysku. Do dzisiaj mam bliznę w poprzek nadgarstka...
Nie wiem, co się stało, dlaczego tak umarł (raczej się nie zatruł, wet też nic nie wykrył). Kiedy usiłowałam wykopać w zamarzniętej ziemi wystarczająco duży dołek, zastanawiałam się tylko, czy to moja wina... Może gdybym częściej go przytulała, częściej zaglądała mu w ślepia zamiast użalać się nad sobą - może zauważyłabym, że coś jest nie tak. A może tęsknił za swoim poprzednim Domkiem i po prostu nie chciał być ze mną?
Mój Niekochany Kot został w Parku Skaryszewskim, a ja przechodząc tamtędy zawsze przystaję i powtarzam że będę o nim pamiętać, i że dla Niego będę kochać wszystkie koty, choćby były nie wiem jak dziwne.
Śpij spokojnie, Kocie Mamrocie. ['] Przepraszam, i dziękuję za gorzką lekcję życia.
Od tamtej strasznej nocy do zeszłorocznej powodzi minęło jakieś dziesięć lat - mam nadzieję, przez ten czas zmądrzałam na tyle, żeby zasłużyć na kocią miłość moich "powodzian"...