» Sob lut 12, 2011 19:20
Życie bez Myszoneczka i bez Kuny...
Koty to część mojego życia, bez nich nie wyobrażam sobie mojego domu.
Pojawiły się w nim podstępem, najpierw czarna kulka znaleziona w krzakach, potem biało-bura kulka podrzucona w ogródku.
A potem jakoś tak z nienacka i mimochodem kolejne mruczące stworzenia.
Puma - mój pierwszy kot.
Zanim trafiła pod mój dach, myślałam, że koty to dziwne stworzenia, z którymi nie da się porozumieć i nadają się tylko do łowienia myszy. Okazało się, że umieją mruczeć, udeptywać, a przede wszystkim owładnąć mną zupełnie.
Gienula pojawiła się również nagle i jakoś tak niepstrzeżenie została.
Okazało się wtedy, iż koty niekoniecznie muszą pałać do siebie miłością, a nawet wręcz przeciwnie.
Gienula z Pumiaczkiem nigdy się nie polubiły, to co je łączyło, to była tylko tolerancja okazywana z daleka.
Następnie po przeprowadzce doszła Minka i jej brat Filip.
Minka była bura, Filip czarno-biały z długimi łapami. Nie były to do końca moje koty, ale ja je po kryjomu karmiłam i leczyłam.
Niestety po jakimś czasie nie wrócił Filip, a Minkę ktoś najprawdopodobniej otruł.
Pewnej zimy pojawiła się też Nuka z działek, wygłodniała i wychudzona.
Mieszkała u mnie całą zimę, odpasła się, a na wiosnę mnie olała i wróciła na działki.
Po jakimś czasie dowiedziałam się, że ktoś ją w końcu wziął na starość do domu.
Potem pojawiła się Nela i jej dzieci, niby to były koty sąsiadów, ale musiałam się nimi po kryjomu opiekować.
Tofik i niepełnosprawny Gacek, to były jej dzieci.
Gdy się wyprowadzałam, Gacka zabrałam ze sobą.
Niestety Nela i Tofik długo nie pożyły po mojej wyprowadzce.
Gaculo również po jakimś czasie zaginął, mimo poszukiwań nie udało mi się go odnaleźć.
Kajtek trafił do mnie przypadkiem, znajomi TŻta koniecznie chcieli się pozbyć kota, kupili sobie yorka.
Gdybyśmy go nie wzięli, najprawdopodobniej wylądowałby na ulicy. Początkowo bał się wszystkiego, zwłaszcza innych kotów, ale teraz sobie odbija.
Pierze na lewo i prawo, gdy któryś z kotów za bardzo się do niego zbliży.
Gdy kupiliśmy dom do remontu, w ogrodzie mieszkał dziki i płochliwy stary kocur. Powoli udało mi się zdobyć jego zaufanie.
Teraz po kilku już latach sypia ze mną w łóżku.
Widać jednak, że jest już dość starszym i schorowanym, a także steranym życiem futrzakiem.
Potem pojawił się Myszkin, wypatrzyłam biedaka na forum, od razu skradł moje serce.
To była moja największa kocia miłość.
Kot idealny, drugiego takiego chyba nigdy nie będzie.
Niestety kilka lat w katowickim schronie odbiło się na jego zdrowiu. Był u mnie tylko dwa lata, a jakby całą wieczność.
Gdy powstał wątek o kotach z Boguszyc, wypatrzyłam w nim kota podobnego do Myszkina.
I tak trafił do mnie Myszon, wielki miziak, niewyrośniety kocurek, z uszkodzonym okiem i uchem.
Myszon kocha wszystkich, koty, psa, ale chyba najbardziej mnie. Spanie na mojej głowie i smarkanie mi do ucha, to już nasze codzienne rytuały.
Maniutek trafił do fundacji z okropnych warunków, był niesamowicie chudy i z problemami zdrowotnymi.
Od razu się we mnie zakochał, zreszta ze wzajemnością.
Po jakimś czasie trafił do mnie do domu, gdzie od razu poczuł się jak u siebie.
Niestety postępna choroba (najprawdopodobniej guz mózgu) zabrała mi go po dwóch miesiącach.
Gdy żył, często siadał obok mnie i dziwnym wzrokiem patrzył na mnie godzinami.
Czułam wtedy, że on coś wie i nie myliłam się.
Po Maniutku trafił do mnie Mufinek z katowickiego schronu.
Bardzo wiekowy staruszek, z dredami na całym futerku.
Mufinek zachowywał się jak typowy staruszek, niekłopotliwy i przekochany.
Był u mnie kilka ostatnich miesięcy swojego życia.
Gandzia trafiła do mnie jako młoda kotka na dom tymczasowy, ze śląskiego schronu.
Okazało się, że jest starsza i poważnie chora.
Najprawdopodobniej ktoś ją z tego powodu wyrzucił.
Była bardzo charkterną kotką, kilka razy nieźle od niej oberwałam. Początkowo nieufna, jednak po pewnym czasie chyba zrozumiała, że to jest jej dom i nigdy jej z niego nie wyrzucę.
Zabrała mi ją nieubłagana choroba krwi.
Przed śmiercią szeptałam jej do ucha, że ma na mnie czekać za tęczowym mostem.
Z tego samego schronu, co Gandzia, przyjechał do mnie Gandalf.
Piękny kocur, którego właściciele pozbyli sie, bo nie był kotką rodzącą piękne kocięta.
Gandalf nie znał głaskania, możliwe, że był bity.
Jest bardzo dziwnym i delikatnym kotem ze zwichrowaną psychiką. Miał być tylko tymczasem, lecz nie potrafię mu zafundować kolejnej traumy związanej ze zmianą domu
Podejrzewam, iż mógłby tego nie przeżyć.
Jakiś czas temu do fundacji trafił długowłosy wyleniały szkielet. Wyciągał z klatki do mnie łapki, jakby chciał koniecznie powiedzieć, żebym go wzięła.
Co miałam zrobić, na moje nieszczeście wzięłam.
Teraz odpasiony, trochę sfilcowany, pilnuje najczęściej mojej lodówki, choć wiem, że najchętniej by w niej zamieszkał.
Nauczył mnie porządku w kuchni, co zapomnę schować, zostaje przez niego pożarte.
Nie raz pozbawił mnie mojej porcji obiadowej.
Do tej pory nie widziałam, że koty potrafią skonsumować w zasadzie wszystko, włącznie z cebulą i kapustą.
Suchym chlebem także.
Ostatnim kotem, który u mnie się pojawił, był szkielecik bez łapy i ogona.
Dostał na imię Łazanek, zaprzyjaźnił się z Myszonem.
Razem spali, razem jedli i pili mleczko.
Niestety Łazanio po miesiącu odszedł, czego zupełnie się nie spodziewałam.
Zostawił w moim sercu dziurę, zresztą tak samo, jak inne, które odeszły.
Nie mogę się z tym pogodzić.
Ostatnio edytowano Sob lis 13, 2021 18:31 przez
CoToMa, łącznie edytowano 82 razy
...