W ostatni weekend byłam we Wrocławiu na kolejnym zjeździe w ramach podyplomówki z pielęgniarstwa weterynaryjnego..
Po sobotnich zajęciach pojechałyśmy z Serniczkiem i jeszcze jedną dziewczyną ze studiów do naszej koleżanki do Milicza..
Dzień w miarę ładny, jeszcze widno, trasa dość pusta, droga sucha.. Zapowiadała się miła i spokojna wycieczka..
W miejscowości Głuchów Górny nad leżącym bez ruchu na środku drogi kotem stał jakiś młody chłopak i zatrzymywał samochody.. jadące przede mną pojechały dalej..
ja się zatrzymałam z duszą na ramieniu, bo za mną jechał tir.. tit mnie wyprzedził i kolejne samochody też.. a ja stałam na awaryjnych na środku drogi..
Dziewczyny poleciały sprawdzać co z kotem..
kot w szoku, dość agresywny, krew na uchu..
Ktoś ze wsi pozyczył koc.. i udało się zabrać kota na pobocze..
Wtedy dopiero i ja zjechałam na pobocze i odblokowałam drogę..
Młody człowiek powiedział, że on w takim razie jedzie.. kilka osób miejscowych powiedziało, że nie znają kota.. i nie wiedzą skąd się tu wziął..
No i tak zostałyśmy we trzy nad zawiniętym w koc kociastym nie wiadomo w jakim stanie..
Zapakowałyśmy go w tym kocu do samochodu i pojechałyśmy do Milicza dzwoniąc po drodze do naszej koleżanki, że potrzebujemy natychmiast weta, bo mamy kota potrzebującego pomocy..
W czasie dalszej jazdy kocisko trochę się kręciło w tym kocu ale jakoś drogę przetrzymał.. wet na szczęście, po drobnych perturbacjach się znalazł, kota obejrzał, stwierdził, że nie jest potłuczony, dał antybiotyk, pożyczył sfatygowany transporter i powiedział, że można kota wypuścić tam gdzie został znaleziony, bo sobie da radę..
Dalej było tak, że zabłądziłyśmy w drodze powrotnej i wracałyśmy do Wrocławia inną trasą, chociaż miałyśmy zamiar popytać w tym Głuchowie czy jednak kot nie jest miejscowy..
W rezultacie kot nocował z nami w hotelu..
Okazało się, że boi się wszystkiego, zamelinował się najpierw w łazience pod kibelkiem a potem pod Serniczkowym łóżkiem..
Na szczęście jadł.. i bez problemu dał się głaskać..
W niedzielę nawet dał się wziąć na ręce..
Nie miałam wyjścia - kocisko przyjechało ze mną do Warszawy..
Zamelinował się za kanapa w kuwecie.. trochę zwiedził mieszkanie, widać ze wie do czego służy kuweta..
Zaczynam podejrzewać, ze został wyrzucony w ramach przedświątecznych porządków..
Wczoraj pojechałam z nim do 'mojej' wetki..
Został jeszcze raz porządnie obmacany - na szczęście nic mu nie jest..
Testy FeLV/FIV ujemne, pcheł nie ma..
Wyniki krwi nie najgorsze.. Morfologia ok, biochemia - nerki w porządku, parametry wątrobowe i leukocyty podwyższone..
W powiązaniu z faktem, ze kocio od soboty nie zrobił kupy, można powiedzieć, ze co najmniej kilka dni nic nie jadł.. I teraz dopiero zbiera sobie w układzie pokarmowym towar do wydalenia..
Nie jest zatkany, wetka stwierdziła, ze kocio najedzony, wiec jest szansa, ze wreszcie zrobi sobie miejsce na kolejne porcje jedzenia..
Pęcherz miał pusty - znaczy, ze sika.. Chociaż ja nie wiem gdzie.. ale niczego mi nie zasikał, czyli jednak do kuwety chodzi..
Odwodniony tez nie jest, chociaż na razie pic nie chce.. Dostaje mokre jedzenie z dużą ilością sosu.. Nadal najlepiej mu za kanapa..
Moich kotów i psa się nie boi, omija je z daleka ale bez paniki.. A moi rezydenci w ogóle stracili zainteresowanie nowym..
Nowy w lecznicy to anioł.. Krew dal sobie pobrać bez protestów.. Na zastrzyk zylexisu w ogóle nie zwrócił uwagi..
Okazało się, że to dość młody - najwyżej półtoraroczny, pełnojajeczny kocurek..
Mrrruczy tak, ze nie można go było osłuchać.. Po prostu Siła Spokoju..
Dlatego dostał na imię Tadeusz..
Wieści z poranka - nadal siedzi za kanapą ale już nie w kuwecie, za kanapą też dostał śniadanie.. kupy nie ma nadal.. jak do popołudnia nie będzie - podam parafinę..
Druga dawka zylexisu w piątek, po świętach szczepienia, potem kastracja..
A to Tadeusz..
Dałam ogłoszenie na fejsie na stronie zaginionych wrocławskich.. ale raczej nie mam nadziei, że ktoś go szuka..
Chyba mam już swój prezent świąteczny..