Pigo, bury kotek, stracił łapkę.
Wszystko zaczęło się w środę, przed Dniem Niepodległości. Tuż przed północą. Znaną tradycją przecież jest, że "najlepiej" choruje się w święta...
Pigo przyszedł do łóżka, domagając się głaskania po brzuchu. Taki nasz, wspólny wieczorny rytuał
Czasem nie da mi z pół godziny usnąć, bo jak przestaje Go miąchać to na mnie miauczy
Tym razem ręka zawędrowała mi na kocią klatkę piersiową i wymacałam Mu dziwną narośl... Po oględzinach okazało się, że Pigo na łapce, pod skórą, ma guza. I to dużego.
Jak wstaliśmy następnego dnia okazało się, że skóra pękła (albo sobie rozlizał) i krwawi. Dobrze, że w domu znalazłam materiały opatrunkowe... Jak wetka zobaczyła w piątek wieczorem to od razu powiedziała, że wygląda to źle, bardzo źle (opatrunek zdejmowała z fragmentami tkanek). Jak obejrzała fragment pod mikroskopem to powiedziała wprost, ze to nowotwór. Nie jest w stanie określić jaki, ale guz jest do wycięcia natychmiast. Od razu zadzwoniła do drugiego weta, który zajmuje się chirurgią, że umawia Mu zabieg na rano. Na szczęście kot był bez jedzenie, więc od razu pobrała krew na badania przed narkozą. Wyniki okazały się idealne, tyle dobrego
W sobotę rano kot miał wyciętą całą zmianę, a fragment został wysłany do histopatologa.
Umordowaliśmy się, z zabezpieczeniem rany, bardzo, bo Pigo nie współpracował. Jak bandaż ściągnęłam mocniej to puchła mu łapka. Jak lżej to ściągał cały opatrunek. Kombinowaliśmy z kaftanikami dziecięcymi (bratanek się podzielił
), to potrafił ściągnąć opatrunek spod rękawa i wylizać dziurę w materiale
W końcu, po jakichś dwóch i pół tygodnia poddaliśmy się - założyliśmy kołnierz i tak, biedny już, kot został lampą
Na szczęście przyzwyczaił się w ciągu dwóch dni (łącznie jakieś półtora tygodnia chodził w kołnierzu) i korzystał bez problemu z kuwet (oczywiście zdjęliśmy przykrycie). Ale i tak potrafił wejść pod (zabezpieczone) łóżko w kołnierzu... Za pierwszym razem usłyszałam, że chce wyjść i podniosłam łóżko. Poprawiłam zabezpieczenia i był spokój.
Wyniki badań wycinka TŻ odebrał 7 grudnia (ja trzeci tydzień siedziałam w domu z infekcją górnych dróg oddechowych). Włókniakomięsak. Nowotwór złośliwy. Cytując za
wikipedią: "Podstawową metodą leczenia jest chirurgiczne wycięcie guza w zakresie zdrowych tkanek. Jest to jedyna metoda pozwalające na całkowite wyleczenie." I stanęło na tym, że Pigo musi mieć amputowaną łapę. Razem z łopatką i węzłami podłopatkowymi, żeby zmniejszyć ryzyko przerzutów.
Jak Go odebraliśmy wieczorem to był jeszcze lekko "pijany", jak to po narkozie. I uparcie próbował chodzić, a tu brak jednego punktu podparcia.
Odizolowaliśmy Go od reszty towarzystwa w sypialni, dostał osobną kuwetę, budkę, na podłodze wylądowała moja mata do ćwiczeń (żeby się nie poobijał, bo jeszcze się przewracał), a obok łóżka duże poduszki (gdyby zdecydował się jednak wdrapać na łóżko). W nocy niewiele spałam (TŻ spał z pozostałą trójką w salonie, to się wyspał lepiej, bo co kot się ruszył to ja się budziłam... I praktycznie tak ponad tydzień "spałam", bardziej czuwając... Po zabiegu był bardzo osowiały, apatyczny, nie widziałam, żeby pił (od odwodnienia ratowałam kota
"rosołkami" Miamora, które wypijał całkiem chętnie), nie bardzo chciał wychodzić z sypialni. Na kontroli (tydzień po zabiegu) weterynarz uspokajał mnie, że to działanie leków (gabapentyna). I rzeczywiście, wystarczył jeden wieczór, że nie dostał gapanetyny i odżył. Zaczął wychodzić do salonu, pił z kociej fontanny w kuchni. Któregoś dnia, po powrocie z pracy, zastałam go siedzącego na komodzie przed tv
Sam wskoczył na legowisko na wieży w sypialni, spał na pralce w łazience
Takie drobiazgi, które sprawiały nam, dwunożnym, radość. Tym bardziej, że odnoszę wrażenie, że Pigo jest jednak trochę bardziej spokojniejszy, mniej aktywny niż wcześniej. A demonem aktywności to On nigdy nie był.
Po świętach, 28.12., byliśmy na zdjęciu szwów. Wszystko ładnie się goi. Kot się raną praktycznie nie interesuje, nie wylizuje ani wygryza jej. Nie musimy w ogóle kołnierza używać - nie to co w przypadku wycięciu samego guza. Prawdopodobnie guz, pomimo usunięcia, naciekał kości albo mięśnie i łapa bolała, stąd cały czas się wylizywał.
My przeżywamy całą tą sytuację gorzej niż Pigo. Kot od razu praktycznie poruszał się dość stabilnie, z dnia na dzień (a szczególnie po skończeniu leków). Wchodzi do krytej kuwety, drapie po drapaku, przychodzi do kuchni na posiłek. My nadal trochę boimy się Go podnieść: Bo jak to zrobić, żeby nie urazić rany? A jak ścisnę za mocno i Go zaboli? Ma burasek fory w domu: miska przynoszona pod nos, więcej pasty na kłaczki, którą uwielbia
Niby głowa wie, że amputacja była niezbędna. Ratowała zdrowie i życie. Ale serce nadal boli jak patrzę na to wygolone kocie ciałko, cięcie i ten, inny, bardziej skaczący, chód. I zastanawiam się, czy na pewno dobrze zrobiliśmy...
I co będzie dalej? U ludzi stosuje się radioterapię (po wycięciu guza), a u kotów? Na razie mamy Go obserwować, czy nie pojawiają się zmiany na skórze, czy nie łapie Go zadyszka... Boje się cholernie nawrotu i przerzutów... Jednocześnie mam nadzieję, że udało nam się to szybko wyłapać i wyciąć w całości...