» Pon lip 09, 2007 20:34
1000 i jeden kawałków
Pomimo, że mój profil – jak zauważył to kiedyś Dziadek - był nieco egzotyczny – z pewnością nie miałem nic wspólnego z gepardem.
Prawdę powiedziawszy byłem kotem filozofa, statecznym kanapowcem, który od czasu do czasu lubił zabawić się w tygrysa, polując na myszy w swoim własnym ogrodzie, spożywając regularne posiłki i oddając się wszelkim przyjemnościom, na jakie tylko mógł sobie pozwolić podstarzały sybaryta.
Bieg za samochodem wyczerpał mnie tak straszliwie, że prawie upadłem przed bramą do której doprowadził mnie paskudny zapach.
Na szczęście nie było w pobliżu żadnego psa, bowiem stałbym się po wsze czasy pośmiewiskiem zarówno psiego jak i kociego rodu – po prostu usiadłem z wywieszonym na wierzch językiem nie mogą złapać tchu ani wyrównać oszalałego, nierównego bicia serca.
Kiedy wreszcie udało mi się normalnie odetchnąć zakręciło mi się w głowie – zawirowały korony drzew rosnących za bramą, chmury nad moją biedną głową i chodnik pod moimi łapami.
Na szczęście ten przykry stan nie trwał długo – stanąłem na wszystkie cztery łapy i rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiejś dziury przez która mógłbym dostać się do środka.
Na szczęście pręty tworzące bramę były osadzone na tyle rzadko, że wciągnąwszy brzuch mogłem – choć nie bez wysiłku – wcisnąć się do środka.
Zapach zaprowadził mnie pod drzwi garażu, ale, jako, że wiedziałem, że ludzie z reguły mieszkają w domach nie zatrzymałem się tam na dłużej, tylko ciężkim krokiem poszedłem w stronę domu.
Trąciłem łapą nieduże drzwiczki umieszczone tuż przy progu i zupełnie niespodzianie stanąłem – jak by to powiedział człowiek – twarzą w twarz z niebieskooką pięknością, co najmniej o połowę młodszą ode mnie.
Piękność otworzyła pyszczek koloru kawy z mlekiem i wydała z siebie ostrzegawcze syknięcie.
- Kłócić się będziemy pózniej – zaproponowałem. – Nie mam czasu na awantury. Muszę...
Urwałem. Przebiegłem spory kawałek drogi, sforsowałem bramę, dostałem się do domu i ..
W jaki sposób miałem powiedzieć, że coś niedobrego stało się z Dziadkiem , skoro byłem TYLKO kotem, kotem filozofa, ale jedynie kotem...?
Kawowa piękność uprzejmie odsunęła się na bok.
Wbiegłem do przedpokoju, ominąłem buty Doktora, i zatrzymałem się z uchylonym pyszczkiem.
Spod szpary w drzwiach sączyło się światło i dochodziły dzwięki muzyki ..
Kiedy wszedłem do pokoju Doktor stał przed stojakiem na nuty i smarował struny skrzypiec kalafonią.
Na mój widok kompletnie oniemiał. Zamrugał oczyma, potem przeczyścił szkła okularów
I w końcu wykrztusił
- Na miłość boską, Philo, skąd się tutaj wziąłeś ?
Tak, jakby nie wiedział, że koty po prostu biorą się niewiadomo skąd, kiedy mają coś ważnego do zakomunikowania.
A potem schylił się i wziął mnie na ręce. Spojrzałem mu w oczy najintensywniej, jak tylko umiałem , ale w dalszym ciągu niczego nie pojmował.
Myślałem tak bardzo, że aż rozbolała mnie głowa, i nagle...
Oparłem łapę tam, gdzie powinno było znajdować się jego serce i zamiauczałem rozdzierającym głosem . a kiedy dalej nic nie rozumiał powtórzyłem raz, drugi i trzeci.
Doktor odsunął mnie od siebie, potrząsnął głową i pobladł tak, jakby za chwilę sam miał zemdleć.
A potem podbiegł do telefonu i wykręcił jakiś numer.
W słuchawce coś zapiszczało, ale nikt się nie odezwał.
- Karol ? – zapytał drżącym głosem doktor spoglądając mi prosto w oczy.
A potem chwycił mnie może trochę za mocno i wybiegliśmy z domu do garażu. Doktor rzucił mnie na tylne siedzenie. Ruszył z piskiem opon tak gwałtownie, że uderzyłem o oparcie, ale nie było miejsca na protesty. Ważne było jedynie to, że zrozumiał, i należało tylko liczyć na to, że nie było za pózno.
Chociaż pózniej okazało się, że Doktor wcale nie mieszkał tak daleko, droga dłużyła się niemiłosiernie.
Kiedy wreszcie przybyliśmy na miejsce wskoczyłem na mur, a Doktor prawie tak zręcznie jak kot przedostał się na drugą stronę i potem wszystko poszło gładko – w mig zrozumiał, .że do gabinetu można wejść jedynie przez okno i bez najmniejszego wahania podążył moim śladem.
Dziadek siedział tam, gdzie go pozostawiłem. W fotelu, z odrzuconą do tyłu głową. Wskoczyłem mu na kolana – serce nadal biło, zacinając się, jak zepsuty mechanizm, ale jednak uderzało na tyle mocno, że mogłem je wyczuć.
A Doktor już krzyczał do czarnej słuchawki, żeby szybko, natychmiast, i do diabła i co rusz przewijało się słowo „zawał.”
Kiedy rozmowa dobiegła końca, doktor ułożył Dziadka na dywanie i zaczął ugniatać jego pierś dokładnie w taki sposób, w jaki robiłem to podczas popołudniowej sjesty, co niesłychanie mnie zdziwiło, bo okazywanie uczuć w chwili, gdy za oknem pobłyskiwał łuk Tęczowego Mostu, według mnie, było czymś zupełnie nie na miejscu.
- Masaż serca – wyjaśnił doktor zupełnie jakby rozmawiał z człowiekiem. Na jego czole perliły się kropelki potu i zrozumiałem, że nie jest to zabawa.
Samochód z niebieskim światełkiem na dachu, wyjący jak trzech potępieńców z Parku w marcowy wieczór i Wnuk zjawili się prawie jednocześnie.
I w tej samej chwili Dziadek otworzył oczy.
- Zygmunt ? – zapytał słabym głosem, ale Doktor ruchem ręki nakazał mu milczenie.
Dziadek spojrzał na doktora, potem na mnie i przymknął oczy.
I w tej samej chwili poczułem jak bardzo, ale to bardzo jestem zmęczony.
Zawirował sufit, cztery ściany, witrażowa lampa na biurku, a moją pierś przeszył ból tak dotkliwy, jak gdyby moje serce pękło na tysiąc kawałków.
- Philo, Philo – jakiś głos eksplodował tuż nad moją głową i stoczyłem się w ciemność.
Po chwili w ciemności pojawił się jasny prostokąt, połyskujący niebiesko jak ekran telewizora Prostokąt zakręcił się, zadrgał jak tafla wody i nagle, przed moimi oczyma zaczęły przesuwać się, jak na zwolnionym filmie, sceny z mojego całego życia.
Czołgałem się po podłodze, niezdarnie próbując schwycić ogon mojej pięknej, eleganckiej, czarno-białej matki, staczałem zapasy z Dwójką, zanurzałem pyszczek w miseczce pełnej mleka...
Język matki pieścił moje uszy, ociężały po jedzeniu zapadałem w słodki sen. Siano szeleściło pod moim brzuchem, a bicie mojego serca było tak delikatne jak chrobotanie myszy pod podłogą.
Przeżywałem na powrót pierwszą burzę, kiedy rozpłaszczony na ziemi, mrużąc oczy od błękitnego światła błyskawic śledziłem duże, ciężkie krople deszczu rozpryskujące się tuż przed progiem uchylonych drzwi.
Powracała miękkość futra pierwszej myszy, która pewnego letniego poranka matka przyniosła do rodzinnego gniazda. Pamiętałem doskonale jej ciało tracące ciepło, wiotczejące, az w końcu na podłodze pozostał już tylko strzęp szarego futerka.
Być może tamta mysz stała się przyczyną śmierci mojego rodzeństwa – jako najmłodszy i najsłabszy zostałem odepchnięty od zdobyczy.
Prostokąt drgał i migotał i jakaś dziwna siła unosiła mnie do góry, tak, jak w czasie, gdy byłem zupełnie małym oseskiem moja matka, uchwyciwszy mnie delikatnie zębami za skórę na karku przenosiła mnie do drewnianej paczki, z której wypadałem, chcąc zobaczyć, co kryje się na zewnątrz.
Ostrożnie otworzyłem oczy.
Tuż nade mną pochylała się dziwna postać w zielonym fartuchu, widziałem tylko czarne plamy jej oczu to bliżej to dalej.
W końcu wszystko nieco się uspokoiło.
Ponad moją głową jaskrawo świeciła lampa, a czyjeś dłonie delikatnie dotykały moich łap, grzbietu, głowy.
- Już dobrze, koteczku....- powiedział cichy głos.
Przeszedł mnie zimny dreszcz. Akurat ten ton znałem tak dobrze, że nie pomyliłbym go sobie z żadnym innym, nawet powracając zza Tęczowego Mostu.
I nie myliłem się.
Za chwilę zobaczyłem parę rąk w białych rękawiczkach niebezpiecznie blisko mego karku.
Dłonie trzymały strzykawkę wypełnioną jakimś świństwem.
W ułamku sekundy odzyskałem pełnię świadomości.
- Primum non nocere ! – wrzasnąłem, ale było już za pózno.
Moje ciało zwiotczało i ogarnęła mnie senność...

EVIVA L`ARTE - czyli premiera nowej książki ! Ogryzek i przyjaciele w formie drukowanej !!!