Wpadliśmy do weta niczem pocisk z magnum 44, w nadziei, że zdążymy jeszcze po wizycie skoczyć na zakupy. Naiwna byłam, ach jakże naiwna...
W poczekalni u weta siedziała pani z pokaźnych rozmiarów synem i koszyczkiem zakrytym kocem, spod którego wydobywały się dziwne dźwięki. Poinformowano nas, że to kot i to nieprzyzwoicie długi. Tak długi, że pani miała problem upchnąć go w koszyczku.
- I co pani zrobiła? Zawinęła go pani, tak o? - zapytał rezolutnie mój pierworodny, rysując jednocześnie w powietrzu coś na kształt banana (mocno skrzywionego).
Pani odrzekła, że nie i, że on - kot sam się jakoś zwinął.
- Czy pani jest pewna, że to kot? Może on jest jamnikiem? - zabłysnął młody po raz wtóry.
- Jamniczką co najwyżej. - odparła pani - To jest kotka.
- To kotka, czy jamniczka? - dociekał pierworodny.
- Kotka, ale długa jak jamniczka. - pani była już lekko zirytowana (pomyślałam sobie, że całkiem szybko).
- Jamniczka mojej babci jest niezbyt długa, ale za to nic nie słyszy i do tego prawie nie widzi! - wykrzyknął radośnie gówniarz.
Pani coś mruknęła ledwo słyszalnie, że "to chyba niedobrze", na co łebek jej odparł, że dobrze, bo można u babci krzyczeć i puszczać głośno płytę do karaoke, i psu to nie przeszkadza...
Kilka minut dręczył tak jeszcze biedną kobietę syn mój, który na dzień dzisiejszy postanawia zostać weterynarzem (jutro pewnie będzie sadownikiem, a pojutrze testerem mikrofalówek).
Kiedy tylko otworzyły się drzwi gabinetu i wyszedł pan z pieskiem - pani z jamnikotem szybko ewakuowała się z poczekalni.
Siedzieliśmy sobie tak jeszcze 15 minut, po czym pani wyszła i bez "do widzenia" opuściła budynek...
Waśko wyszedł z transportera, przywitał weta i nie zwrócił najmniejszej uwagi na koteczkę, która szamotała się w klatce obok. Gdy wet został wyprzytulany i wybarankowany należycie, Pan Prezes usadził się niczym kurka na grzędzie i czekał, aż skończymy te śmieszne rytuały z zaglądaniem do uszu, paszczy i macaniem kociego ciałka.
A więc na sapanie, charkanie i rzyganko wet zabronił mi panikować (albowiem bliska byłam). Teorii o pasożytach nie wykluczył, aczkolwiek postawił na kłaki (ze względu na bujne i mocno wypadające usierścienie). Dostaliśmy drugą dawkę zastrzyku (coś na Vi... - zapomniałam nazwę), co by pozbyć się do końca świeżba i jednocześnie wybić ewentualnych dodatkowych gości. Na moją nieustającą panikę wet zapewnił, że tym zastrzykiem odrobacza się świnie i owce, więc cokolwiek obłego to jest - na pewno wylezie.
W ramach minimalizowania paniki zaproponował w pierwszej kolejności próbę odkłaczania i w tym celu mamy podawać olej parafinowy i obserwować co będzie dalej. Jeżeli teoria upadnie - będziem szukać robali, których "Vi-cośtam" nie dałby rady ruszyć i w tym celu zbadany kupsko (koteczekanusi poinstruowała mnie jak poczynić zbiory i za to serdeczne bóg-zapłać).
Niestety schudł nam carewicz, co widać nawet gołym okiem, ale miałam nadzieję, że waga powie "przesadzasz Zocha". Niestety waga odrzekła, że straciliśmy 40deko kota!
I gdzie to jest ja się pytam?!
Na nieopuszczającą mnie panikę wet reaguje jednak ze spokojem godnym greckich filozofów, albowiem według niego istotnie skandalem jest utrata czterdziestu dekagram kota, jednak ze względu na chore dziąsła i ból przy jedzeniu Waśko może po prostu je mniej...
A je mniej niestety...
Tak więc na 4 kwietnia jesteśmy umówieni na ważenie i jeżeli kota znowu nie ubędzie, podamy antybiotyk, a następnie będziemy czynić serwis jamy gębowej.
Dodatkowo pragnę zaznaczyć mocno, iż wet jest carewiczem zachwycony, gdyż Waśko dzielnie znosi wszelkie zabiegi, tak, jakby wiedział, że to konieczne i do tego chwilowe. Jedynie na szczypiący zastrzyk zareagował burczeniem i syczeniem, ale nie, żeby na kogoś tak personalnie, a w przestrzeń jeno. Wet pytał po raz kolejny, czy on nigdy nie miauczy, tylko wydaje takie skrzypiąco - burczące dźwięki niczem wkur***** puma...
Ano tak ma...
W kwietniu pobieramy też krew i wysyłamy do badania.
TŻ łapie się już za kieszeń... a ja łapię się za tżta, żeby się do tego interesu dorzucił
