W nocy z niedzieli na poniedziałek umarła Gacunia. Mimo, że środowa wizyta u kardiologa nic nie wykazała, serducho i ciśnienie w normie. W sobotę w nocy było wszystko ok, a w niedzielę rano Gacuś był bardzo splątany, miał nieprzytomną szwędaczkę, nie widział i nie słyszał. Biegiem do całodobówki (po sms’owych konsultacjach z naszą dr – objawy mózgowe – natychmiast na tlen, steryd przeciwobrzękowy i płyny) – na Bemowie sprzęt owszem i był, tyle, że brakowało wiedzy, co w takiej sytuacji zrobić. Po moich prośbach włożono kota do inkubatora, ale bez leków, bidula dalej chodziła w kółko tłukąc co chwila główką o plastikowe ściany. Zabrałam kota, do domu, telefon w ruch – szukałam już weta, który przyjechałby uśpić moją kocinę. Dobra forumowa dusza dała namiar na neurologa w Konstancinie, czynnego 7 dni w tygodniu. W samochód i pędem. Tam po badaniu dr odwiódł mnie od zamiaru natychmiastowej eutanazji, zasugerował, aby dać kotu szansę. Podać leki nasenne, dożylnie płyny i odżywianie, steryd przeciwobrzękowo, w takiej śpiączce położyć pod tlen – maksymalnie odciążyć organizm – podobno czasem zwierzaki z takich stanów wychodzą. Niestety, o 3.30 serduszko Gacuni przestało bić. Odeszła śpiąc.
Zabił ją spowodowany najprawdopodobniej zatorem udar mózgu.
A mi pękło serce. Wczoraj rano z rozpędu podgrzewałam kroplówkę, dziś rano jak zwykle szykowałam drugą miskę. Ale już nie jest jak zwykle. Jak przez prawie 18 ostatnich lat. Już nie ma mojego najgłośniej na świecie mruczącego kota. Przyjaciela, który czuł się dobrze wszędzie, jeśli tylko byliśmy razem. Te prawie 18 lat to dla mnie jak zawsze. Teraz jest jakiś koszmar. Strasznie za nim tęsknię. Ciągle szukam mądrych oczu, kolorowego futerka. I tak strasznie mi źle, że nie dałam rady mu pomóc. A on tak ślepo mi ufał.
To dwa z moich ulubionych zdjęć Gacka:
